Tegoroczne 3xK odbyło się w ostatni weekend września 2012 i wzięło w nim udział aż 30 uczestników. Jak zwykle na takich wyprawach można było spotkać same tuzy kajakarskie. Ale od początku…

Nie zdecydowaliśmy się na spanie w Kazimierzu Dln. z piątku na sobotę, tylko dojechaliśmy z samego rana z Alą i Ptakiem na start. Na starcie – w porcie – już wszyscy się krzątali i część ludzi już popłynęła, tak więc nie zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać. Część płynących wyłaniała się z mgły znad Janowca i sunęła dalej. My musieliśmy szybko się zapakować i ruszyć razem z pozostałymi. Jak się okazało ruszyliśmy dopiero o 8:00
Pierwsze kilometry to przyzwyczajanie się do tegorocznych warunków – szukanie nurtu i płynięcie ściśle jego śladem. Ptaku, który ruszył razem z nami już na pierwszym kilometrze doświadczył łach i płycizn. Na początku wydawało mi się, że w Puławach zbierzemy się w całą grupę i podzielimy, jednak koncepcja była trochę inna. Płyniemy zespołami od początku do końca. Jako się rzekło, nasz zespół złożony z naszej z Alą dwójki, Ptaka, Kazika, Leszka, Grześka i jeszcze kilku osób stanął pod mostem w Dęblinie na pierwszy odpoczynek. W tym czasie dogonili nas najnowsi adepci kajakarstwa – kandydaci na KiMowców, a także panowie Chyczewscy, którzy startowali z innego miejsca niż cała grupa. Za mostem do grupy dołączył Batman i Wojtek M.
Po przerwie ruszyliśmy dalej, bo dopiero zrobione 36 km a plan był na prawie 80… Więc wiosła w dłonie i zapie… znaczy wiosłować trzeba. Alicja dzielnie wiosłowała na tyle na ile pozwalały jej siły i kondycja, a jej pomoc była dla mnie bardzo odczuwalna. Wszak wzięliśmy do naszej dwójki wygodny 4 osobowy namiot, ruszt zrobiony z 6 grubych prętów, gitarę Ptakową (Kazik zamówił sobie trochę muzyki 🙂 w wielkim i ciężkim futerale, oraz dodatkowo bukłak z 10l wody do picia plus oczywiście zwykłe rzeczy obozowe.

Dopłynęliśmy po ok 8h 15min co jak na dwójkę jest całkiem przyzwoitym czasem. Oczywiście rozstawianie gratów, przebieranie się i szykowanie jedzonka. Jedzonko było najlepszą opcją z całej wyprawy, Alicja tylko dla jedzonka dała się wyciągnąć z domu 🙂 Wykopaliśmy na zawietrznej dołek, ustawiliśmy ruszt i rozpaliliśmy ognień żeby było trochę żaru. Na żarze Alicja z Markiem przygotowali boską karkówkę, a dodatkowo jeszcze piersi indycze w ostrym sosie od Ptaka (super!). Stanowisk przygotowywania posiłków było kilka, każdy robił dla swojej grupy plus trochę do częstowania. A było czym się najeść. Oprócz naszych specjałów były: żurek z kiełbasą i jajkiem – taki “uczciwy” i gęsty, było mięso z warzywami smażone na woku, Artur upiekł nawet na miejscu chleb i serwował go z mięsiwem. Oczywiście największym hitem drugiego dnia rano była “karkówka z dołka” przygotowana także przez Artura i chorwacka potrawa z grilla serwowana przez Hipolita w czasie przerwy drugiego dnia.

Wróćmy jednak do wieczoru, po nawpychaniu się po uszy zebraliśmy się wszyscy przy jednym większym ognisku i przeprowadziliśmy przyjmowanie do KiMu połączone z dyskusją na tematy ogólne – wszak mamy niewiele okazji w roku aby się spotkać i podyskutować… Następnie podzieliliśmy się naszymi osiągnięciami z mijającego roku. Były morskie opowieści o niedostępnych wyspach Lofotach, był opis wyprawy kajakowej do Mongolii, usłyszeliśmy o wyprawie kajakami do Wenecji. My z Kazikiem i Arturem także opowiedzieliśmy o naszych dokonaniach na Łotwie i podczas DEBILa. Było miło.

Kładąc się spać pogodną nocą nikt nie przewidywał, że nadejdzie ochłodzenie, wiatr i deszcz, więc wiele kajaków zostało zalanych i rano trzeba było je gąbkować 🙂 Pakowanie, pamiątkowe wspólne zdjęcie i ruszamy ok 8:15 – żeby nie być ostatnimi bo wiedziałem, że drugi dzień jest trochę bardziej wymagający. Pierwsza przerwa po 26 km za ujściem Pilicy. Tu spędziliśmy ok pół godziny i już musieliśmy opatrzyć nadwyrężony nadgarstek Alicji. Bardzo chciała mi pomagać, ale jej ręce nie pozwalały na zbyt długie wiosłowanie. Następny postój za Górą Kalwarią po 50 km. Tutaj już zabarłożyliśmy wszyscy bardzo długo bo aż 1,5 godziny. W tym czasie zdążyliśmy nagotować wody dla wszystkich potrzebujących i Hipolit upiekł swoje danie – nie pamiętam nazwy a nie chcę pokręcić 🙂 niemniej jednak smaczne i ciekawe.
Po tym długim posiedzeniu ruszyliśmy już we dwa kajaki z Ropuchem aby spokojnie dopłynąć do mety. Po drodze Ropuch pokazał nam skrót na Wiśle, dzięki któremu zaoszczędziliśmy ok pół kilometra i udało nam się wyprzedzić grupę kajakarzy płynącą z Góry Kalwarii. Jeszcze oczywiście sesja zdjęciowa w zachodzącym słońcu i finał. Nie było to dopłynięcie do pomostu jak w zeszłym roku, ale dociągnięcie kajaka w błotnistej brei do pomostu.

Ostatni uczestnicy dopłynęli już po ciemku, ale wszyscy w całości.
Uważam, ze takie imprezy bardzo mocno cementują naszą grupę i pozwalają znaleźć bratnie duszyczki do pływania w ciągu roku.