DEBIL 2012 w tym roku odbył się 22-23 czerwca. Jak zwykle na starcie zjawili się znajomi z innych nie mniej mądrych wypraw, ale i pojawiło się sporo nowych twarzy. W tym toku wyruszyłem z Jakim – moim sąsiadem w miejsce Kazika, który musiał sobie ten rok odpuścić z powodu dużej ilości pracy.
Korzystając z okazji, że najważniejszy rywal – Piotr startował z żoną w “dwójce” wiedziałem, że to jedyna taka okazja kiedy mogę próbować sięgnąć po laury. Tym bardziej że na starcie umocowałem sobie do kajaka wózek (dzięki Ptaku 🙂 i miałem oprócz wiosła Dr Kajak także składaną “łyżkę” (dzięki Kazik :).
Start o 19:19. Już od początku było trudniej niż w zeszłym roku. Na pierwszych jeziorach wiał dość mocny wiatr w twarz, co studziło zapał do wyścigów. Dopływamy do pierwszego wyjścia – z jeziora Potulskiego. Jak zwykle lądujemy w śmierdzącej brei po kolana (niektórzy głębiej). Przeciągamy się po tym czymś ok 50 metrów wśród trzcin i zanim docieramy do stałego lądu dostajemy pierwszej zadyszki. Po lądzie też nie jest łatwo, bo zanim możemy użyć wózków – trzeba pociągnąć kajak ze sprzętem ponad 200 metrów. Jesteśmy już na czymś przypominającym polną drogę. Po kolejnych 500 metrach docieramy do asfaltu. Teraz jeszcze “tylko” kolejne 700 metrów i po półtorakilometrowym spacerku wracamy do pływania. Nie wszyscy mieli wózki, więc kilka kajaków dosłownie szorowało całą drogę po asfalcie (brrr…).
W miarę sprawnie ruszam na jez. Dąbrowskie i widzę niknących w oddali Rosadów – ależ ten Piotr ma parę ! (w sensie że żona mu pomaga jako para 🙂
Na jeziorze jednak dogania mnie kilku zawodników z dłuższymi kajakami. kolejna przenoska – tym razem 300 metrów lasem na prywatne jezioro. A po tym jeziorku najdłuższa przenoska na trasie – ponad 2 km do jeziora Stężyckiego. Dochodzę do wody i widzę odpływających Piotrków. Wsiadam i szybko startuję, ale przede mną dwa długie jeziora 6 i 10 km. Tutaj dogania mnie i wyprzedza Krzysiek Stańczak.
Na przenosce w Chmielonku dogania mnie kolejny zawodnik. Później na jeziorze Kłodno wpływam w niewłaściwą zatoczkę i przez to tracę kolejnych kilka – kilkanaście minut. Trochę się denerwuję na siebie, bo takie błędy lubią się mścić…
Wokół spokojna cicha noc, na niebie widać świętojańskie lampiony, jest cicho ciemno i gdyby nie ciśnienie jakie na siebie nałożyłem z wyścigiem chętnie płynąłbym tak aż do ranka…
Na przenoskę w Brodnicy dopływamy już w większej grupie, a do Ostrzyc (koniec kółka jezior Raduńskich) dopływam jako ósmy ok pierwszej w nocy. Zbiorowy meldunek telefoniczny, część grupy robi dłuższą przerwę. Ja po schowaniu wózka, uzupełnieniu płynu w camel-bagu i wyjęciu banana schodzę na wodę jako piąty. Dobra nasza, minąłem trzech :), ale gdzie mi do reszty? Podczas płynięcia zjadam banana i gnam przez rzekę oglądając różowiejące już niebo.
Jeszcze w świetle czołówki doganiam i mijam jednego zawodnika. Za chwilę (w sumie po 18 km rzeki) zaczynają się zwałki – widać że zaczynamy ostrą rockandrollową jazdę po zwałkach Jarem Raduni 🙂 Po 1-2 kilometrach doganiam Krzyśka i za chwilkę Rosadów – mieli kłopot z przeciekającym kajakiem ale już go zlikwidowali. Będąc jako pierwsi z Krzyśkiem płyniemy dalej, zwłaszcza że zza zakrętu słychać kolejnych śmiałków. Na którejś kolejnej zwałce musimy obnosić kajaki. Przy wsiadaniu z pośpiechu robię klasyczny “rożen”: figurę polegającą na tym że dziób utknął mi na mieliźnie, rufa była jeszcze na wysokim brzegu, a ja obróciłem się jak na rożnie i skąpałem się cały w brei po pas. Teraz już naprawdę się zdenerwowałem na siebie i przestałem przejmować detalami takimi jak temperatura, stopień utytłania w błocku, ilośc wody w kajaku itp. Ze sportową złością na samego siebie pokonywałem zwałki jedna za drugą i w ferworze walki ochłonąłem dopiero przed przenoską w Rutce.
Na niej to obecny tam fotograf uświadomił mi że jestem aktualnie lepszy o 20 minut niż w tym samym miejscu w zeszłym roku. Na tej samej przenosce chowam do luku fartuch, zmieniam wiosło z powrotem na “łyżkę” i lecę dalej.
Nieprzerwane chmary muszek unoszące się nad parującą wodą to piękny widok, ale jak się w to wpływa 4 razy na minutę i wlatują we wszystkie dostępne otwory głowy, to zmienia się zdanie na ich temat… A towarzyszyły mi jeszcze przez minimum godzinkę.
Do przenoski w Żukowie dopływam w miarę sprawnie i już chciałem zrobić zakupy w sklepiku, kiedy uświadamiam sobie, że portfel został w samochodzie… No żesz cholera – sam się zrobiłem w konia! Ale może i dobrze – będę miał krótszą przerwę 🙂
Przenoska w Łapinie – jak co roku bardzo upierdliwa z powodu całkowicie nieprzygotowanego zejścia do wody – miejsce nieprzyjazne kajakarzom. Kolejna przenoska – Kolbudy to ostatnia ponad kilometrowa trasa lądowa. Tutaj dopada mnie ekipa fotografów zdziwiona że tak szybko tu dopłynąłem. Uświadomili mi, że na zwałce zrobiłem około godzinną przewagę nad resztą grupy. Kilka zdjęć, meldunek do organizatora i ciągnę kajak.
Wodując w Bielkówku zauważam niższy o ok 40-50 cm poziom wody – oj będzie wesoło… Za kilkoma zakrętami rzeka rozlewa się na ok 50 metrów, ale głębokość jak dobrze poszukam to miejscami jest nawet 20 cm… więc dochodzi mnóstwo lawirowania i szukania głębszych miejsc. Na kolejnym jeziorze Straszyńskim wysepka, którą zawsze mijałem przesmykiem po lewej – teraz jest na stałe połączona z lądem i muszę ją mijać z prawej strony nadkładając drogi. Wysiadając na końcu jeziora przy elektrowni Gołąbkowo potykam się i boleśnie ranię dłonie… Przenoszę kajak, ale krew się leje z obu rąk, więc muszę stanąć i je opatrzyć. Na szczęście jest obowiązek posiadania apteczki na pokładzie. I tak bym ją wziął bo nie waży dużo a zawsze może pomóc. Normalne opatrunki owijam srebrną taśmą i jak kosmita ruszam dalej. Mam świadomość, ze znowu straciłem kilka cennych minut.
Staram się płynąć możliwie sprawnie i w miarę mi to wychodzi. Na szczęście wiem, że nie muszę odpoczywać jak inni. Po to się tyle czasu przygotowywałem, żeby dać radę bez odpoczynku. Co kilka przenosek mały łyk kawy, raz na 2-3 godziny banan i można jechać.
Dopływam do ostatniej stałej przenoski – Pruszcz Gdański. Meldunek do organizatora, odbiera Przemek i informuje mnie, że w Kolbudach zgłosił się ktoś minutę po mnie… Ups, nie mogę pozwolić na to żeby przy takiej konfiguracji zawodników (Kazika nie ma, Piotrek na “dwójce”) i po tylu kilometrach prowadzenia ktoś mi odebrał zwycięstwo na ostatnich kilometrach… Duuuży łyk kawy, banan zjedzony “w locie” i do kajaka. Ostatnie 18 kilometrów do mety pokonuję na pełnej petardzie – ile fabryka mocy dała, ile jeszcze tylko mam siły – oby tylko nie dać się złapać bo będzie kicha. Już nawet czasami słyszałem głosy za sobą – znaczy doganiają mnie, jest ich więcej… Dopiero na mecie okazało się, że to jak zwykle haluny ze zmęczenia :).
Po przyjęciu gratulacji z okazji wygrania DEBILa, ogarnięciu się i lekkim ochłonięciu pytam Przemka gdzie ów zawodnik, który mnie ścigał. On na to ze śmiechem, że się pomylił i był ktoś, ale nie minutę ale godzinę i minutę za mną. No cóż – właśnie miałem wyścigi z duchami swojej własnej wyobraźni, ale podsumowując na dobre mi to wyszło 🙂 Ostatecznie zająłem pierwsze miejsce z wynikiem 18:27, czyli poprawiłem zeszłoroczny wynik o całe 8 minut…
Po mnie kolejno przypłynęli razem “Drwale” czyli bracia Sumara, po nich małżeństwo Rosadów (wielkie gratulacje) i Krzysiek Stańczak. Potem długo nikt. Więcej grzechów nie pamiętam, bo po smacznym i sytym obiadku położyłem się przespać przed podróżą.
Oczywiście już zapisaliśmy się na przyszłoroczną edycję DEBILa 🙂

Zapraszam do relacji zdjęciowej Tomasza Bryka – towarzyszył nam z aparatem prawie całą trasę – to też wysiłek 🙂