Dokładnie jak rok temu zjechaliśmy się wszyscy do Białogardu aby spróbować swoich sił w starciu z Parsętą. Już w piątek na dzień przed imprezą w domu Rosadów do późnego wieczora zjeżdżaliśmy się zewsząd.
W sobotę rano pobudka o 3:30 – trzeba przecież coś zjeść, napić się czegoś gorącego i dotrzeć na start przed 6 rano, bo przed nami długa droga na wodzie. Na starcie jesteśmy w komplecie, spotykamy tu na miejscu braci Sumarów (Drwali).
Zgodnie z ustaloną listą startową ruszamy co minutę na trasę. Ten pomysł jest o tyle dobry, że nowi i teoretycznie słabsi startują wcześniej, a ci którzy się wykazali rok temu – ruszają jako ostatni. Na zwałkach i tak będą pewne zmiany, ale chodzi o to żeby był dodatkowy element rywalizacji.
Przede mną startuje Krzysiek Stańczak, tuż po mnie Tomasz Sumara – mam więc dodatkową motywację, żeby nie ociągać się zbytnio. Po pewnym czasie od startu zaczynam zbliżać się do startujących przede mną, a z drugiej strony mija mnie Kazik Rabiński i Piotrek Rosada. Mijam Ślimaka (Marek Stępień) i Miłosza Michalskiego. Ten drugi przy wsiadaniu po małej przenosce zalicza glebę i nie mogąc wsiąść do łódki przepływa wpław na drugi brzeg i dopiero tu daje sobie radę.

Za chwilkę mijam jeszcze kilku śmiałków – nie pamiętam kolejności, ale z częścią z nich płynąłem krótsze bądź dłuższe odcinki razem więc zdążyłem zamienić z nimi kilka słów. Na pewno Renatę Miszczak “Renię” mijam ze trzy razy, bo co rusz mnie omija na zwałkach 🙂 Za trzecim razem, gdy stanęła przy jednym z drzew, na które nie udało się jej wskoczyć z rozpędu – mijam ją i Roberta Bazelę naraz.

Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę to muszę się ścigać sam ze sobą, aby poprawić zeszłoroczny czas, poprawienie pozycji jest sprawą “przy okazji”. Ale jak się uda – będzie fajnie. Nawet nie zauważam jak wypływając spomiędzy kolejnych krzaków wpadam na ukośnie sterczący konar i chcąc go ominąć – wykładam się. I to mimo rozpaczliwej podpórki… Trudno, dopycham kajak i wiosło do brzegu, gdzie mogę złapać grunt pod nogami, wylewam wodę z kajaka i zezłoszczony na swoje roztargnienie wsiadam i płynę dalej. Podczas tego zdarzenia mija mnie Krzysiek i po upewnieniu się że wszystko ze mną OK – płynie dalej. Jego muszę znowu gonić i wyprzedzać (jak się uda).

Udało się dogonić i płyniemy przez pewien czas razem, co najważniejsze dla Krzyśka – wskazuję mu lewą odnogę której rok temu nie zauważył. Po pewnym czasie nieznacznie mu odjeżdżam. Na pierwszy punkt pomiaru czasu – po 17 km zwałki – melduję się jako czwarty po Kaziku, Piotrku i Jarku Mazurowskim “Tygrysie”. Z czasów wynika że jestem trzeci i wyprzedzam Tygrysa o 28 sekund – niewiele jak na 17 km zwałki… Krzysiek jest minutę po mnie – nie odpuszcza.

Dziewczyny z obsługi lądowej: Alina, Jola Rosada, Agnieszka Bąk i sędzia Kinga Kępa dopingują nas przy każdej okazji z mostów i na przenosce w Doblu. Robią przy okazji solidną dokumentację zdjęciową. A co najważniejsze poją nas i karmią na punktach żywieniowych oraz później na mecie. To kawał solidnej roboty, zwłaszcza że pogoda nie rozpieszcza i marzną stojąc na wietrze…

Po 33 km zwałki – w Tychówku pierwszy punkt żywieniowy z pomiarem czasu. Tutaj najważniejszą informacją jest fakt, że kończą się duże zwałki. Kubek gorącej herbaty, kawy, kanapka w dłoń, kilka bananów i oczywiście informacja jak dają sobie radę inni.
Wiem, że płynę już jako czwarty, ale mam nadzieję że mam na tyle dobry czas żeby móc marzyć o poprawie zeszłorocznego piątego miejsca. W tym momencie mam trzeci czas 4:56, Tygrys jest czwarty 5:04, a 30 sekund za nim jest Artur Sumara.

Za chwilkę jeszcze Krzysiek i drugi z braci – Tomasz Sumara. Zdaję sobie sprawę że nie tylko muszę mieć na widoku Tygrysa, ale i muszę nie dać się Krzyśkowi i Drwalom, którzy są za mną. Mijam kolejne zakola rzeki, niekończące się meandry i pełne krzaków brzegi. Trochę mi zimno, bo się przecież nie przebrałem po kąpieli, a zaczyna lekko wiać chłodny wiaterek.

Dopływam do przystani w Białogardzie – kolejny punkt kontroli czasu i żywieniowy zarazem. Dziewczyny pompują we mnie gorącą herbatę i kawę, dają jeść i informują że Tygrys jest tuż, tuż za zakrętem i że mam szansę go dogonić. Wiem, że po tym przystanku jest chyba najnudniejszy kawałek spływu – 6 km stojącej wody, więc chcę to przepłynąć w miarę sprawnie, aby być może dogonić Tygrysa. Pod koniec akwenu – widzę go w oddali – dobry znak. Po przenosce płyniemy w dużym odstępie, ale na kolejnych zwałkach mam wrażenie że go doganiam. Za jakiś czas płyniemy już zupełnie blisko siebie, a po kolejnych kilku kilometrach – razem. Gawędzimy trochę i tak pokonujemy 5, może 10 kilometrów.

W tym czasie z niesmakiem dowiaduję się, że most w Karlinie jest o 30 km od mety. A ja miałem nadzieję, że o wiele mniej. Zaczyna brakować mi paliwa napędzającego mięśnie więc zwalniam aby zjeść banana i kawałek czekolady. W tym czasie Tygrys narzekając że nie ma siły niknie mi z przodu 🙂

Przy moście we Wrzosowie na 18 km przed metą jestem z powrotem sam z wyobrażeniem pościgu Drwali i Krzyśka za plecami. Napędza to mnie o tyle, że nie odpuszczam i mimo zmęczenia i dużego już wychłodzenia chcę sprawnie dopłynąć do mety. Czas mi się dłuży aż do kolejnego mostu, na którym widnieje informacja, że do mety już tylko 8 km.

Zbieram się w sobie, dopływam na krótką przerwę do przystani kajakowej, tu się posilam i piję, po czym wsiadam do kajaka i zaczynam finał wyścigu. Od tej pory płynę już na 100% swojej mocy – mam nadzieję, że za kolejnym zakrętem zobaczę Tygrysa (wtedy mam pewność, że jestem trzeci). Wiem, że skoro do tej pory płynęliśmy w miarę podobnie, sprawa może się rozstrzygnąć na minuty albo i sekundy. Za każdym kolejnym zakrętem oczekuję także że zobaczę już finałowy most. Pędzę cały czas bez chwili odpoczynku licząc na zarobione teraz sekundy. Za którymś kolejnym zakrętem faktycznie widzę metę i przyspieszam do 120% swoich możliwości, tak że na metę wpadam na pełnej prędkości.

Chyba się udało – Tygrys przypłynął niedługo przede mną, więc liczę minuty o ile wystartował wcześniej… Kinga wstępnie potwierdza, że wyprzedziłem go o 2 i pół minuty. Niby jestem trzeci, ale jeszcze za mną pędzi grupa pościgowa Drwali i Krzysiek. Nie zdążyłem się dobrze przebrać, a już płyną następni po mnie. Cały czas nie jestem pewny swojej aktualnej pozycji. Wszystko w rękach Kingi.

Dopłynęli Drwale i zaraz po nich Krzysiek. Po kilku minutach koszmarnego oczekiwania – sprawa wyjaśnia się szczęśliwie dla mnie – jestem trzeci. Niepełne dwie minuty po mnie jest Artur, Tygrys i Tomasz. Różnica czasu w naszej czwórce to 4:40 minuty więc jak na 100 km to naprawdę niewiele.

Na mecie jesteśmy częstowani gorącą zupą, gorącymi napojami i przede wszystkim możemy się przebrać w coś suchego i ciepłego. Przy ognisku czekamy na resztę płynących. Finalnie wyścig kończy się szczęśliwie dla wszystkich – kończy cała startująca szesnastka.

Później w domu u Piotrka uroczysta kolacja połączona z rozdaniem nagród i biesiada do późna. Rano mimo wielkich oporów musimy ruszać do domu, ale solennie sobie obiecujemy, że za rok znów się spotkamy na Parsęcie 100 km.

Pełna lista wyników z międzyczasami jest tutaj

Zapraszam także do galerii zdjęć autorstwa Agnieszki Bąk

Galeria zdjęć Joli Rosady