Zwałki dawno nie było – no to sobie odbiliśmy to z nadmiarem… Jeden z ostatnich jeszcze nieeksplorowanych dopływów Rawki został wzięty na celownik, gdy wiadomo było że wszędzie jest pełno wody. 31.07.2011 zebraliśmy się we czterech: Marek B., Kazik, Krzysiek S., no i ja.

Wyprawa okazała się ciągiem pechowych wydarzeń: a to musieliśmy kombinować z samego rana kajak dla Marka, a to nawigacja poprowadziła mnie drogą 30 km dłuższą do Puszczy Mariańskiej – skutkiem czego wystartowaliśmy z półtoragodzinnym opóźnieniem.

Po zejściu na wodę nic nie wskazywało że mamy przed sobą zwałkową rzeźnię. Za chwilę już wiedzieliśmy – każdy “posiadacz ziemski” nad rzeczką stawiał mostek z podkładów kolejowych tuż nad wodą. Po pierwszej godzinie mieliśmy ich już przebytych kilkadziesiąt, a to był dopiero wstęp. Rzeczka jakoś nie chciała nabrać szerokości i prawie cały czas była węższa od długości mojego wiosła (225 cm). No cóż, damy radę, w sumie przyjechaliśmy po to żeby zażyć trochę wysiłku.

Tak więc starałem się pokonywać większość mostków “kanonicznie” – czyli bez wysiadania. Oczywiście nie na wszystkich taka sztuka się udawała – raz na jakiś czas któryś z nas musiał wyjść na mostek i przeciągnąć pozostałych.

Po około godzinie doszła dodatkowa atrakcja – pokrzywy. Rzeczka dla odmiany zwęziła się i od pewnego momentu musieliśmy przedzierać się przez półmetrowej szerokości prześwity z obu stron gęsto porośnięte przez te sympatyczne roślinki. Nie minęło pół godziny, a każdy z nas miał dokładnie poparzone wszystkie odkryte części ciała. Pomiędzy oparzenia siadały komary i kończyły dzieło zniszczenia.

Trzy godziny po starcie zrobiliśmy sobie przerwę na małą przegryzkę – cały czas liczyłem, że najgorsze mamy już za sobą… Ruszyliśmy i po raz kolejny pokrzywy, mostki i co tam jeszcze. Wszędzie widać było ślady, że kilka dni temu woda szła ok metr wyżej – a to musiała być frajda… W pewnym momencie, za Bartnikami, widzimy przed sobą most – dość wysoko nad poziomem rzeczki – ale za to cały prześwit pod nim zakratowany. W kratach na dole niewielki prześwit – metr na pół metra gdzie woda przepływa i spada na beton ok metra niżej… Po obu stronach mostu siatka doprowadzona do samego mostu tak, że nie można nijak obejść. No cóż – Krzysiek z Markiem wchodzą po kratach na górę, ja z Kazikiem podajemy im sprzęt i sami chodzimy. Tu wychodzi do nas kobiecina z wielkim psem i pyta się jakim prawem wchodzimy na jej działkę… A my na to jakim prawem przegradza rzekę? Okazało się że kobieta uważa rzeczkę za swoją własność i odgradza się od psów przywożonych przez warszawiaków (ok 90 km od solicy 🙂 i bobrów… No cóż sugerujemy jej zapoznanie się z prawem wodnym i idziemy na przymusową przenoskę – 500 m. Dochodzimy do betonowego slapu kończącego mały zalew. Krzysiek z Kazikiem decydują się na zjazd, my z Markiem obnosimy.
Tu zaczyna się najpiękniejszy odcinek Korabiewki. Dość głęboki jar, rozsądna ilość wody, ładne zwałki – można porównać do Gardęgi tylko w mniejszej skali. Po kilku km kończy się las i wpływamy na ostatni odcinek rzeczki.

Tutaj mamy najgorszy z możliwych scenariusz. Gęste trzcinowisko, nigdy nie tknięte wiosłem nie daje żadnych wskazówek dokąd się przemieszczać… Wyszło na to że muszę przedzierać się jako pierwszy. Znakomitą większość czasu nie widzę nawet dziobu mojego kajaka. Gęsta, wysoka na 2 metry trzcina i trawy ostre jak żyletki są tak splątane, że muszę cały czas sprawdzać czy przesuwam się po wodzie czy już nie. Każdy zakręt muszę brać na kilka razy, bo nie ma możliwości wykręcić w miejscu kajakiem. W pewnym momencie staję na kajaku tak jak Krzysiek i Kazik – ledwo się widzimy ponad trawami. Trasy oczywiście nie sposób wyśledzić… Żeby zobaczyć w którą stronę ciurla woda muszę obiema rękami rozgarniać trawę obok kajaka. Posuwam się prawie że w ciemnościach przez kilkaset metrów. Wreszcie trzcina rzednieje, pojawiają się częstsze przerwy w zaroślach i wypływamy na otwartą wodę. Ostatni kilometr rzeczki “płynęliśmy” prawie godzinę. Ale żeby nie było – to nie sukces…. dostaliśmy się na jakieś starorzecze… Na brzegu ktoś zbudował wysoką wieżę obserwacyjną. Wchodzimy na nią z Krzyśkiem i z niej widzimy w oddali jakąś wodę nie mając pewności że to nie kolejne starorzecze 🙂 . Spotykamy gospodarza, który tłumaczy nam jak dojść do Rawki. Znowu szorujemy kajakami kilkaset metrów. Dochodzimy do ostatniego gospodarstwa a za nim gęste krzaki. Gospodarz tłumaczy nam że “za stodołą to już rzeka płynie”. No faktycznie – całą szerokością pola płynie woda głębokości ok 5 cm. Kazik podchodzi do krzaków i wyrąbuje wiosłem prześwit – okazuje się, że rzekę mamy 2 metry od nas…

Wsiadamy, płyniemy. Korabiewki wyszło nam 15,6 km. Płyniemy i płyniemy Rawką ale końca nie widać… Do kompletu wyszło , że przy obliczaniu trasy pomyliłem się o 10 km… Więc do Bolimowa musimy ciachnąć w sumie 15 km Rawką, co po przebytych doświadczeniach nie jest łatwe. Końcem końców docieramy do Bolimowa, gdzie na dokładkę spotyka nas przecudna ulewa. Teraz już tylko do samochodów i domu…odpocząć. 30 km zrobiliśmy w niepełne 9 godzin, z czego pierwsze 7 przedzieraliśmy się przez Korabiewkę.

Nie polecam – no chyba, że podobnym do nas masochistom 🙂

Zapraszam do relacji zdjęciowej

mojej

i Kazika

[do góry]