Wisła 21-22.02.2009 Dęblin – WTW Warszawa (116 km) – wreszcie doszła do skutku długo oczekiwana wyprawa zimowa. Miałem już szczere wątpliwości czy aby tej zimy to jeszcze zobaczymy śnieg i poczujemy zimno. Okazało się, że pogoda była jak marzenie. Do Dęblina dotarliśmy w piątek wieczorem, gdzie korzystając z gościny Miejskiego Domu Kultury przenocowaliśmy w całkiem przytulnej salce. Hardcore zaczął się rano. Pobudka, a za oknem -10C. Ale cóż …. warunki były jeszcze o tyle komfortowe, że śniadanie mieliśmy w ciepełku i pakowanie było czystą przyjemnością. Dodajmy, że Wojtek Ch. ruszył poprzedniego dnia i już tej nocy spał na wyspie. Gęsty tuman spowijał rzekę i jej najbliższe okolice, tak więc schodząc na wodę nie widzieliśmy przeciwległego brzegu. Pierwsze kilka godzin to błądzenie we mgle – kondycyjnie całkiem do przyjęcia. W okolicach południa mgły znikły zostawiając przepiękne oszronione brzegi oświetlone ostrym słoneczkiem. Kolejny krajobraz bajka 🙂 Wieczorem gdy już dobijaliśmy, okazało się, że z rozpędu popłynąłem extra 3 km więc na fajrant miałem jako rozrywkę 3 km pod prąd.
Rozbijanie namiotu na śniegu to fajne zajęcie, ale wyobrażenie że będzie się tam spało – trochę studziło zapał… Wieczorne ognisko, rozmowy, opowieści – sama przyjemność lecz po zachodzie słońca z minuty na minutę robiło się coraz chłodniej. Idąc spać sprawdziłem temperaturę – było -6C więc całkiem do ludzi. Za to w nocy gdy przyparła mnie potrzeba, wyszedłem na chwilkę na dwór, sprawdziłem temperaturę -15,8C a wiem, że nie trafiłem na najzimniejszy moment (extremalnie było -17C) W środku namiotu przepięknie skrzył się szron. Z racji tego że twarz wystawała mi ze śpiwora – okrutnie mi zmarzła, tak więc posmarowałem się na grubo tłustym kremem – pomogło. Ostatecznie przetrzymałem nockę. Dla ciekawych podaję kolejne warstwy wewnątrz:
– na podłodze namiotu rozłożyłem złożoną na 4 płachtę brezentową
– następnie srebrną folię ochronną
– kolejna warstwa – karimata dmuchana, grubość ok 2 cm
– na to śpiwór – nówka sztuka, miała napisane -10 do -20 tyle że nie napisali że do środka trzeba się ubrać odpowiednio.
Spałem ubrany w polarowe spodnie, polarową bluzę i jedną parę grubych skarpetek frotte – jak się później okazało – chyba o jedną warstwę za mało 🙂 na drugi raz będę wiedział.
Pobudka o 6 rano przy -11C to średnia frajda, ale mieliśmy w perspektywie jeszcze ok 58 km do WTW w Warszawie, więc trzeba się było sprawnie zbierać. Nie omieszkałem odwiedzić z rana tipi Marcina i Tomka, gdzie stał piec i było cieplutko jak w uchu.
Z drugiego dnia zdjęć jest znacznie mniej, gdyż elektronika odmawiała posłuszeństwa w takich warunkach i aparat mi się buntował. Fotografowanie skończyłem na popasie w Górze Kalwarii, skąd po kilkukilometrowym spokojnym rozpędzie pognałem do przodu.

Całą wyprawę uważam nie tylko za bardzo pouczającą, ale także i docierającą charakter. Na takie eskapady nie wybierają się przypadkowi ludzie, tylko osoby, na których można polegać. Atmosfera wzajemnej życzliwości naprawdę umila takie ekstremalne wypady, ale może właśnie tutaj nie ma miejsca na codzienne humorki…. bo człowiek skupia się na sprawach naprawdę istotnych?

Zapraszam do obejrzenia relacji zdjęciowej.
Z czystego narcyzmu przedstawiam także relację kolegi Ślimaka – są w niej i moje zdjęcia 🙂

[do góry]