DEBIL 2011 na Raduni 17-18 czerwca. Skład początkowy dość duży bo zgłosiło się aż 28 osób, w tym jedna dwójka i jeden mix.

W tym roku trasa był wydłużona w stosunku do ubiegłorocznej o około 15-18 km w zależności od tego kto liczył 🙂 Niemniej jednak ciężej było. Start w Wierzycy (Kolano) o 19:20 wspólny okazał się pierwszym punktem zwrotnym w tegorocznej zabawie w DEBILa – po prostu na starcie utworzyła się grupa ścigantów w ilości około 10 osób i ci już do mety nie ujrzeli współpłynących 🙂 Podczas przepływania na jezioro Potulskie sytuacja musiała się trochę uspokoić, gdyż przepływ był na tyle wąski, ze musieliśmy się ustawić jeden za drugim aby się zmieścić. Chłopaki cisnęli dość mocno, na sam czub wysunął się kolega płynący Maratonem – Darek Łapiński, zostawił nas daleko w tyle. Po jeziorze Potulskim czekała na nas najbardziej upierdliwa przenoska na trasie – wysiadka w grząskiej i śmierdzącej brei, brnięcie pod górę z kajakiem na plecach. Później przez pola, do jakiejś dróżki, potem większej drogi i wreszcie do asfaltu. Tutaj zyskali ci z lżejszymi kajakami lub ci mający dobre wózki transportowe. Mój “wynalazek” poległ po 2 metrach, więc miałem lekki kłopot. Wybawił mnie z niego kolega oferując miejsce na swoim kajaku na wózku – transport piętrowy 🙂 . Po tej 1200-metrowej przenosce/katordze kawałek rzeczki i znowu już tym razem krótka przenoska do jez. Dąbrowskiego. Startując widziałem już tylko sylwetki kajakarzy niknące w oddali, naliczyłem ośmiu kajakarzy przed sobą.

OK – wiem ile przede mną, wiem na ile muszę się sprężać. Gdzieś na środku jeziora spotykam i mijam Kazika i jeszcze jednego kolegę. Dopływam do kolejnej przenoski na jez. Lubowisko. Tutaj najważniejsze jest aby pójść z kajakiem przez las w odpowiednią stronę, żeby nie zgubić drogi. Na końcu jeziora widzę, że kilka osób wychodzi na prawy a kilka na lewy brzeg. Decyduję się na prawy, jako że całe kółko jest w prawą stronę, więc logicznym byłoby skręcać w prawo. Moja decyzja okazuje się trafna – dzięki niej wyprzedzam jedną czy dwie osoby. Ale tutaj znowu znajomość miejscowej geografii mogłaby pomóc. Na szczęście spotykamy w lesie samochód i kierowca wskazuje odpowiednią drogę. Ciągnę z kolegą kajak do jez. Stężyckiego. Kolega (Krzysiek Prusik) ma wózek i sklejkowy kajak od Marcina z Hobbo. Mówi, że kajak OK, tylko nie pościga się na nim. Po kilkuset metrach wbijamy się na jezioro Stężyckie i nie widzimy na nim już nikogo przed nami. Czyli aż tyle nas odsadzili…. Nie ma problemu, płyniemy do ujścia jeziora do rzeczki łączącej go z jez. Raduńskim Górnym. Rzeczka już tutaj ma nazwę Radunia i aby na nią wpłynąć musimy przenieść kajaki przez metalową kratę – wysokość ok 20-40 cm nad wodę. Tutaj zaskakuje nas dwóch młodych kajakarzy, jak się okazuje z Gdyni (chyba Krzysiek i Perełka, ale nie pamiętam…). Wkładają oni kajaki do wody dopiero tutaj. OK, wolno i w ten sposób. Ustalamy, że na miejscu zeszłorocznego startu jesteśmy po 2 godz i 5 minutach od startu. Ale co za ciężka harówa była podczas tych dwóch godzin….

Z przodu niknie nam w oddali kolega na Maratonie i Piotrek Rosada. Czyli nie jest źle, jesteśmy w pierwszej piątce. Chłopaki z Gdańska płyną na morskich kajakach, wiosłują łyżkami, akweny znają bardzo dobrze, więc utrzymać z nimi równe tempo dr Kajakiem jest mi trudno i już na jez Raduńskim Dolnym łapią mnie pierwsze skurcze.

Do przenoski w Chmielonku dopływamy już po ciemku i tu witają nas fotoreporterzy 🙂 Komunikat krótki – jesteśmy ok godzinę za Maratonem i min pół za Piotrkiem. Na kolejnym jeziorze – Kłodno robimy krótką sesję foto przy księżycu i płyniemy dalej. Most za tym jeziorem był na tyle nisko nad poziomem wody, że aby pod nim przejść musiałem założyć fartuch i położyć się na boku podpierając się rękoma o zmurszałe pale. Tutaj się zamoczyłem dość mocno i dzięki temu jeszcze mocniej wychłodziłem.

Jeziora Małe i Wielkie Brodno robimy w tempie marszowym przy wyłączonych czołówkach – bardzo ładnie świecił księżyc, więc nie warto było nic włączać. Na końcowym jeziorze Ostrzyckim możemy już trochę odpocząć. Na jego końcu jest przenoska i tam postanawiamy chwilkę odsapnąć. Do brzegu dobijamy ok 1:00 i pierwsze co robię to zakładam suchy ciepły polar na siebie – od razu lepiej. Koledzy z Gdyni organizują popas pełną gębą – gotowanie kawki, zupek it. Przy okazji częstują i mnie gorącą kawą, która stawia mnie na nogi. Na tym popasie spędzamy ponad 40 minut zanim pojawi się Kazik i kolejni zdobywcy 🙂 Kazik po wymianie grzeczności postanawia płynąć dalej.

Przyłączam się do niego ja i jeszcze jeden kajakarz. Wpływamy na rzekę w najciemniejszą noc. Woda jest ciepła i paruje tworząc tumany przez które nie przebija się światło czołówki. Dodatkową atrakcją są gęste chmary owadów w które raz po raz wpadamy. A one wchodzą w oczy, nos, usta i uszy. Po przepłynięciu jez. Trzebno Kazik staje aby przetrzeć okulary, a ja wracam do płynięcia nieco szybszym tempem. Zostawiam jego i kolegą w ciemnościach i płynę swoim rytmem na spotkanie zwałki. W międzyczasie na jednej z przeszkód straszy mnie KrzychuŚ jako kontrola na rowerze wodnym (w granicach 3:00 rano 🙂 – czy to jest normalne?). Samotnie wbijam się w coraz to większą zwałkę, ale już powoli świta, już coraz więcej widać… Zaczyna się Jar Raduni. 12 kilometrów niezłej jazdy. Tylko że ten odcinek pokonujemy z marszu, możliwie sprawnie, o świcie. Przeciągając kajak przez którąś z kolejnych zwałek gubię pół butelki picia. Gdzie indziej specjalny zielony ręcznik, który po wyciśnięciu jest praktycznie suchy. Betonowego mostu w Babim Dole nawet nie zauważyłem. W międzyczasie mijam kolegę na Maratonie, trzymającego zwłoki kajaka rozwalonego na którejś przeszkodzie, jestem więc od teraz drugi. Na odcinku zwałkowym mija mnie Kazik i spadam na pozycję trzecią. Koniec zwałki zapowiada zwalniająca woda i rozszerzające się koryto rzeki. Już widać jezioro zaporowe i przenoska na pierwszej elektrowni – Rutki. Tutaj od Tomka robiącego zdjęcia dowiaduję się, że Kazik jest jakieś 20 a Piotrek 40 minut przede mną. Kolejna przenoska w Żukowie, tutaj przy okazji meldunku z trasy w miejscowym sklepie dokupuję zapasy picia. Od tej pory fartuch już na stałe chowam do luku – nie będzie mi już potrzebny.

Gdzieś w tych okolicach także zaczyna padać deszcz… Szkoda – miało padać dopiero od 13-tej. Za kilka km kolejna elektrownia w Lniskach. Później długo nic aż do jez. Łapino i najwyższej przenoski na elektrowni wodnej. Stąd chwilka płynięcia do Kolbud Górnych i wpływam w Kanał Raduni. Na końcu kanału – Jezioro Kolbudzkie, a za nim druga już dzisiaj przenoska 1200 metrów. Tym razem przez pola więc stopień jej upierdliwości jest trochę mniejszy niż tej w Gołubiu. Po zwodowaniu się znowu trochę płynięcia i jezioro zaporowe Goszyńskie. Na nim jak w zeszłym roku płynę między wyspą i lądem stałym – oszczędzam w ten sposób kilkaset metrów opływania wyspy. W przeciwności do zeszłego roku na brzeg wychodzę tu na wprost, a nie do elektrowni po lewej. Dzięki temu mogę po kilkudziesięciu metrach z powrotem się wodować a nie jak w zeszłym roku szukać przejścia po mieście z kajakiem na plecach 🙂

Kolejne przenoski są już dobrze oznaczone i wyjścia oraz wejścia do wody są dobrze przygotowane. Za Juszkowem dopływam do miejsca gdzie rozpoczyna się Kanał Raduni przed Pruszczem Gdańskim. Ostatnia stała przenoska, meldunek z trasy do organizatora i mam przed sobą przy dobrych wiatrach 2 godziny mordęgi stojącą wodą. Jeszcze w Pruszczu Gdańskim obnoszę nieładnie wyglądający próg z bystrzem – nie chcę ryzykować wywrotki – mam w rękach już ponad 100 km płynięcia. Woduję się za progiem i gnam na ile mi sił starcza, aby wreszcie dogonić Kazika. Już na mecie widzę go stojącego jeszcze w kamizelce – znaczy był na wyciągnięcie ręki. Później dowiaduję się, że był tylko o 3 minuty lepszy. Tyle że on płynął Diablo, więc kajakiem o ponad metr krótszym od mojego. Piotrek był na mecie już 1:25 przede mną. Kubek gorącej czekolady, przebieranie się, gratulacje, rozmowy itp. Ja się wyrobiłem w czasie 18:35, ale wydaje mi się że w przyszłym roku mogę to jeszcze poprawić, zwłaszcza nie siedzieć na kwakach po 40 minut, tylko wiosłować cały czas 🙂

Po zjedzeniu posiłku przygotowanego przez organizatora – Klub Żabi Kruk – wielkie dzięki !!! – czas na plotki i czekanie na resztę. Przyjeżdża moja żona z dziećmi i po dłuższej chwili zapoznawania się i rozmowy jedziemy do domku. Już w trasie dowiaduję się że kolejni śmiałkowie przybyli dopiero prawie 3 godziny po mnie. Generalnie wyścig/zabawę ukończyło 14 osad w tym 11 w czasie 24 godzin. Po raz pierwszy DEBILa ukończyła dwójka i mix – wielkie gratulacje za wytrwałość!!!

Polecam wszystkim chętnym tę formę zabawy – można się coś dowiedzieć o sobie i swojej wytrzymałości 🙂

Zapraszam do relacji zdjęciowej opartej o zdjęcia Tomasza Bryka zrobione aparatem telefonicznym

[do góry]