Artur planował swój spływ w szczytnym celu i ja tylko “dokleiłem” się do niego towarzysko. W Krakowie pod Wawelem na starcie zobaczyłem Artura ze znajomymi wśród reporterów robiących zdjęcia, udzielającego wywiadów itp. Uznałem że to super, że gość ma takie przełożenie medialne i potrafi dobrze zorganizować akcję. Wystartowaliśmy dokładnie o 13:13 co też było ustalone przez Artura 🙂

Zgodnie z zapowiedziami “trochę” wiało i “trochę” padało. To “trochę” wiania to było około 95% czasu jaki spędziliśmy na wodzie i lądzie. Różnica taka że czasem wiało mocno, a czasem mocniej. Z opadami też było różnie – bo padał gęsty deszcz, a czasami mniejszy, później dla rozrywki trochę padającego poziomo śniegu, a drugiego dnia przypomnieliśmy sobie także o gradzie. Ten największy miał gradziny nawet do 1 cm (będzie na zdjęciu).

Generalnie pierwszego dnia udało nam się ze śluzowaniem – przenoszenie w pełni załadowanych kajaków byłoby nie tylko ciężkie, ale i wyczerpujące. Do zachodu słońca udało nam się zrobić aż 60 km. Zgodnie z opisem trasy po drugiej śluzie Wisła to nieciekawy kanał dla barek. Na tyle nieciekawy, że trudno gdziekolwiek na chwilkę stanąć aby coś zjeść alboco 🙂 Dopiero po ujściu Raby na 136 km zauważyłem jakąkolwiek miejscówkę gdzie można było wyjść na ląd i rozbić obóz. Po wyjściu z kajaków i zaprzestaniu wiosłowania odczuliśmy jacy jesteśmy przemoczeni i zziębnięci. Rozbicie namiotu jeszcze jako-tako nam się udało, ale niestety nie mieliśmy innej lokalizacji do wyboru, więc zrobiliśmy to przy krzakach. Krzaki dawały iluzoryczną osłonę przed wiatrem toteż już po szybkiej kolacji ubrani w dwie warstwy ciepłych (?) ubrań wpakowaliśmy się do śpiworów. Niestety z całej nocki udało mi się przespać z godzinę, resztę nocy dygotałem z zimna.

Tuż przed 5 rano Artur zaczął się krzątać i powoli pakować graty do kajaka. Wstałem więc i ja. Ubrałem się tym razem w trzy warstwy ubrań i po pół godzinie rozruszania powiedzmy, że nie dygotałem z zimna. Poranną ciekawostką było to że nocna wichura przyniosła spore opady śniegu i obudziliśmy się w białym krajobrazie. Ostatnią atrakcją przy śniadaniu było zamarznięcie butli z gazem więc ledwie udało mi się ugotować pół litra wody na herbatę…

Po tym optymistycznym rozpoczęciu dnia ruszyliśmy w trasę ok 7:00. Tempo nadaliśmy w miarę rześkie, bo pierwszy odpoczynek zrobiliśmy o 10:00 przy promie górnolinowym w Nowym Korczynie na 169km rzeki. Drugą przerwę o 13:20 zaraz za mostem w Szczucinie – na 194 km – tu już widać, że szło nam słabiej. Podczas drugiej przerwy podjąłem także decyzję o wycofaniu się z dalszej przygody i wezwałem na pomoc żonę. Umówiliśmy się że odbierze mnie w Połańcu – na 221 km Wisły, a po moim 85 km tego dnia. Wycofałem się z bardzo przyziemnych powodów – pozostał mi już tylko jeden komplet suchych ubrań, a żeby przetrzymać noc (którą zapowiadano na zimniejszą od poprzedniej) musiałem mieć minimum dwie a najlepiej trzy warstwy ubrań. Nie miałem też żadnej nadziei na ciepło w postaci ognia i ciepłej strawy… Wolałem nie ryzykować.

Artur popłynął dalej nie biorąc ode mnie namiotu – przez telefon udało mu się dogadać jakieś spanie chyba w Baranowie Sandomierskim. Życzę mu jak najlepiej, ale dzisiaj wieczorem (jest 02.04) wiem, że to był także ciężki dzień i wiem że trafił na najgorszy weekend w ciągu miesiąca jak na taką wyprawę…

Zapraszam do relacji zdjęciowej z “mojej” części wyprawy.

[do góry]