Wszystko zaczęło się od skądinąd słusznego narzekania na forum, że w Polsce to nie ma żadnego maratonu kajakowego. To co jest (oprócz DEBILa oczywiście) to jakieś krótkie wyścigi po maksymalnie 20-25 km. I tyle. A my rozsmakowani w męczeniu się, potrzebowaliśmy czegoś takiego w Polsce, u siebie.
Od słowa do słowa – Piotr zapowiedział że zorganizuje taki wyścig-zabawę. Oczywiście poza oficjalnym tokiem organizowania, bo by go procedury zjadły. Po prostu skrzyknął kilkunastu kajakarzy mających trochę nierówno pod sufitem, żeby się pościgali na prawdziwym męskim dystansie. Oczywiście wybór Piotra padł na rzekę, którą miał pod ręką i dobrze znał – Parsętę. Przepłynął się nią wcześniej sam, opisując trasę i ustalając przybliżony rozkład godzinowy wyprawy.
Aby wszystko miało ręce i nogi umówiliśmy się na forum, że większość z nas spotyka się dzień wcześniej u Piotra i od niego wystartujemy na rzekę.
Oczywiście jak można się było spodziewać powitalne party na tyle się rozkręciło, że padła nawet propozycja aby nie płynąć, bo zabawa fajna 🙂
Niemniej jednak następnego dnia, w sobotę 05.05.2012 wszyscy wstaliśmy o 3:30 aby spokojnie zjeść śniadanko, spakować się i dojechać na start przed 6:00 rano. Na starcie czekało już na nas kilka osób, które tu biwakowały od wczoraj. Sam start organizacyjnie poszedł bardzo sprawnie – Piotr z Jolą mądrze wymyślili, że skoro na początku jest zwałka dobrze byłoby gdyby ludzi się nie tłoczyli na przeszkodach. Po wylosowaniu numerów startowych byliśmy puszczani na wodę co minutę.
Oczywiście już na wodzie po pierwszym kilometrze zaczęły się robić przetasowania i zmiana kolejności płynących. Ci, którzy mieli kajaki dłuższe – dłużej męczyli się na przeszkodach, a niektóre musieli obnosić. My na krótszych mieliśmy świadomość, że teraz ich wyprzedzimy, ale na płaskiej wodzie będzie inna rozmowa 🙂
Już po minięciu Ropucha i jeszcze jednej osoby na którymś z niezliczonych zakrętów widzę pierwszą ofiarę rzeki – stoi sobie kolega i spokojnie wylewa wodę z kajaka… Znaczy się kabina. Ale jest cały i nie płacze, tak więc da sobie radę – płynę dalej. Na jakiś czas przyłączam się do Tomka Woźniaka i płyniemy razem. Tylko na chwilę straciłem go z oczu i wypływając zza zakrętu słyszę “Milimetr, dawaj dzióbek!” – no i wiem już wszystko. Zawinęło biedaka na kontuzjowaną rękę (zgłaszał to przed płynięciem) i wbiło pod kołki na zakręcie nurtu. Pomagam biedakowi, ale on płynie do brzegu na boku z powodu dużej ilości wody w kajaku. Krzyczę mu tylko na pożegnanie że jak się ogarnie to niech mnie dogania i będziemy płynęli dalej.
Od tej pory płynąłem sam. Jeszcze minąłem kilku ludzi, a to ktoś minął mnie… W miarę kończenia się zwałek sytuacja staje się coraz bardziej klarowna. Na pierwszym punkcie posiłkowym zjawiam się jako czwarty, ale właśnie w momencie przebierania się minął mnie Tomek Sumara. Nic to. Super Support Team w składzie Jola, Kinga i moja żona Agnieszka ogarnia mnie tak sprawnie, że aż żal płynąć dalej – chętnie bym z nimi został 🙂 Na tym punkcie widzę także Tomka Woźniaka już przebranego – znaczy się musiał biedak sobie odpuścić wygłupy na zwałkach. Od dziewczyn dowiaduję się że za mną kilkanaście minut jest Renata. Oczywiście poziom testosteronu wzrósł we mnie na tyle, że od razu wsiadam do kajaka i płynę – no jak to dziewczyna ma mnie wyprzedzić? Potem się okazało że z Renią przegrać to jak wygrać – jest naprawdę mocna i lepsza od wielu facetów.
Z powodu braku zegarka oraz mapy z opisem trasy płynę na ślepo – nie znając punktów charakterystycznych ani odległości (drogi nie pomylę :). Co jakiś czas Tomek – mąż Reni, pojawia się na brzegu bądź moście w środku lasu i dzięki niemu jako tako orientuję się co i jak. Trochę stresująca jest świadomość, że cały czas, niedaleko za mną jest ktoś, kto może mnie zaraz wyprzedzić. Z takim bagażem wrażeń dopływam do drugiego punktu posiłkowego.
Na nim dowiaduję się, że Kamil jest ok godzinę przede mną więc mogę sobie odpuścić wyścigi przynajmniej z nim. Płynąc na mojej mydelniczce nie osiągnę takiej prędkości jak on na Combi. Sytuacja jest już zasadniczo poukładana: przede mną Kamil na Combi, Kazik na Diable i dwóch braci Sumara na dłuższych łódkach. Za mną wiem, że jest Renia i na pewno Krzysiek Stańczak na swoim dłuższym kajaku. Tych dwoje muszę się obawiać, więc kołek w zęby i wiosłować trzeba. Jakoś nikt mi nie uświadomił, że teraz właśnie zaczyna się ok 6 km stojącej wody i oczywiście pod wiatr. Te kilometry ciągną się niemiłosiernie i za każdym zakrętem wypatruję budowli elektrowni. Wreszcie jest, ale z górnej strony widać tylko dwie barierki i tyle. Dopływam, obnoszę (jest nawet oznakowanie dla kajakarzy) i dopiero od dolnej strony widać, że jest to całkiem spora budowla przy różnicy poziomów rzędu 5 metrów. Ponoć Niemcy budowali ją tak, żeby nie było jej widać z samolotów, cała machineria jest ukryta pod ziemią.
Teraz po tej elektrowni prąd rzeki jest już wyczuwalny, a zwałek mimo zapowiedzi wędkarzy praktycznie nie ma – co oni wiedzą na temat zwałek 🙂 Od tej pory pozostaje mi nieustanne, monotonne wiosłowanie nie wiadomo dokąd i do kiedy. Mając cały czas świadomość, że za plecami mam dwóch killerów nie mogę sobie odpuścić, tylko muszę przeć do przodu mając nadzieję, że zanim dopłynę nie dam się wyprzedzić. Na takim wiosłowaniu mijają mi całe tygodnie (w moim odczuciu) aż wreszcie widzę jakiś most. Nie mając żadnej pewności, że to meta przyspieszam tylko nieznacznie, ale gdy widzę krzątających się koło niego ludzi wiem, że to koniec rzeźni. Dopływam trafiając na już rozkręconą imprezę. Ognisko, kiełbaski, gorąca herbata, a przede wszystkim gratulacje od żony i reszty świata. Dowiaduję się że jestem piąty i wykręciłem czas 13 godz 38 minut – moim zdaniem całkiem przyzwoity jak na krótki kajak. Za chwilę na metę wpada Krzysiek Stańczak (3 min po mnie) a za nim Renia (kolejne 11 minut) – oj niewiele im brakowało żeby mnie pochłonąć… Ale teraz to ja już jestem na mecie, przebrany w suche ciuchy i zaczynam ochłaniać, to mogę sobie pogadać. Renacie specjalne powitanie urządził Tomek – z szampanem i w ogóle bardzo uroczyście – należało się jej jak cholera.
Potem kolejno wpadają na metę pozostali straceńcy oraz Ślimak w swoim filozoficznym tempie 🙂 – też skończył, też jest wygrany.
Każdy dostaje pamiątkowy dyplom, oczywiście Kamil jako pierwszy – nagrodę niespodziankę (nie powiem co to, zapraszam za rok :). Impreza po spakowaniu kajaków i zapadnięciu ciemności z powrotem przenosi się do domu Rosadów. Tam jeszcze obgadujemy różne przygody, na gorąco oglądamy zdjęcia i umawiamy się oczywiście na przyszły rok. Ja kładę się spać o pierwszej w nocy i od razu zasypiam jak zabity. Następnego ranka już nic nie musimy. Wstajemy w swoim tempie i powoli rozjeżdżamy się do domów. Aż szkoda jechać, tak sympatyczną atmosferę stworzyli gospodarze…
Ale cóż, wrócimy tu na pewno za rok, tym razem z moją Karolinką 13,5 – wtedy będzie można poprawić wynik.
Oficjalna lista wyników jest tutaj
Tymczasem zapraszam do galerii zdjęć Piotra.