Nadeszła długo wyczekiwana wiosna 2013 a z nią mogliśmy zacząć sezon dłuższych wypraw kajakowych. W składzie: Piotrek R., Kazik, Krzysiek S. i ja pojechaliśmy dumnie reprezentować Polskę na jednej z największych imprez kajakowych w tym regionie Europy. Na 95 km wyścig zgłosiły się 532 ekipy. Dzień wcześniej dojechaliśmy na miejsce startu – ponad 900 km w jedną stronę, ale gospodarze zapewnili za jedyne 5€/os spanie w szkole na łóżkach piętrowych więc nie było źle. Tuż po przyjeździe poszliśmy po numery startowe – nad jeziorem impreza trwała na głośno, więc nie było problemów z trafieniem. Zarówno Piotr z Kazikiem mieli swoje wsparcie lądowe w postaci Jolki – żony Piotra, jak i my z Krzyśkiem mieliśmy do dyspozycji Przemka i Alicję.

Rano na starcie wielkie tłumy. Okazało się że aby jakoś ogarnąć wielką ilość startujących podzielono start na 3 kategorie. Najpierw o 7:00 wystartowało kilkadziesiąt łodzi wiosłowych, raftów i innych wynalazków. Później o 8:00 startowało około 200 różnego rodzaju kanadyjek: jedynki, dwójki a nawet 3-ki, do tego począwszy od zwykłych starych skorup po zgrabne szybkie wyścigówki, które od razu było widać, że wiedzą po co płyną… Na koniec o 9:00 miejscowego czasu na starcie stanęliśmy my – wszyscy kajakarze – a było tego ze 250 różnych jednostek. Widziałem zwykłe polietyleny jak w wypożyczalniach, ale były i wąskie, szybkie łódki stricte sportowe. Nie brakło także kajaków składanych, była wśród nich także składana 3-ka – jeden z dziwniejszych kajaków jakie widziałem.

Sam start jak można było przewidzieć nie był dla mnie czymś wybitnie chwalebnym – byłem w środku tej ogromnej masy kajakowej na wąskiej 40-metrowej rzeczce i kilka razy tłum wepchnął mnie w krzaki co trochę mnie wybiło z rytmu. Za chwilkę tuż przede mną ciężkie kajaki dwuosobowe dosłownie rozjechały młodego Litwina w sportowej jedynce. Stanąłem aby mu pomóc wsiąść do łódki, ale ten stwierdził że nie będzie wsiadał do łódki z wodą… więc pożegnałem się z nim i popłynąłem. Tak oto minął mi pracowity pierwszy kilometr w 14 minut.

Zacząłem wiosłowanie na tyle mocne i efektywne żeby mi sił starczyło na całą trasę, ale także żebym trochę odrobił straty spowodowane takim a nie innym startem. Miałem przed sobą jeszcze jakieś 20 km na rozgrzewkę. Po tym czasie udało mi się wypatrzeć w tłumie niebieską kurtkę Krzyśka i jego charakterystyczny kapelusz. Z małego punktu na horyzoncie zrobił się coraz większy, aż wreszcie duży Krzysiek i dogoniłem go na 22 kilometrze. Krótka rozmowa i daję dalej do przodu.

26 kilometr trasy – przenoska w Paidrze. Tutaj widać jak dużym zainteresowaniem cieszy się impreza – mnóstwo ludzi na obu brzegach, robią się zdjęcia i filmy, nawet niektórzy pomagają przenosić kajaki wokół starej zastawki – do nieprzyjemnego zejścia. Ja wybieram dłuższą drogę i przenoszę się dodatkowe 100 metrów aby mieć normalne wejście do wody. Wszędzie tłoczno, ciężko nam z Przemkiem przejść z kajakiem, bo każdy musi widzieć z bliska… Od tego momentu rzeka zaczyna żwawiej płynąć, zaczynają się przyspieszenia i trudniejszy etap. I to jeszcze można płynąć bez większych obaw. Zaczynają mnie łapać pierwsze bolesne skurcze zmęczeniowe. Z każdym ruchem nie tylko walczę z przeciwnościami wyścigu ale i z własnym ciałem. A tak o nie dbam – to się nazywa niewdzięczność 🙂

Po jakimś czasie dopływam do Leevi – przenoska z punktem żywieniowym. Przemek pomaga mi przenieść kajak, Alicja wtłacza we mnie jakiś napój otrzymany od organizatorów, przekazuje meldunki z Polski “masz zapierniczać!!!” i pyta co teraz. Ja patrząc się na kłębiącą się w dole białą wodę mam miękkie kolanka i mówię otwarcie – najbliższy odcinek górski będę płynął walcząc o życie… Alicja pomaga mi wsiąść do kajaka, startuję mając wielkie oczy ale i wielką chęć przeżycia tego odcinka.

Już po kilku zakrętach widok staje się dramatyczny – co rusz stoją, bądź jeszcze wydostają się z wody przemoczone ekipy, a ich rzeczy i jednostki pływające wystają z wody po jakichś kilkudziesięciu – kilkuset metrach. W pewnym momencie widać naraz 5-6 ekip wywalonych i w oddali wystają z rzeki niewielkie kawałki ich kanadyjek. Przepływając wyławiam z nurtu jakiś worek z rzeczami, rzucam na brzeg i płynę dalej. Nawet nie mogę wyjąć aparatu żeby zrobić zdjęcie temu pogromowi – boję się o własne 4 litery.

Przepływam kilka bystrzy z czego jedno dość duże (tutaj je widać). Przede mną wielki 6-osobowy raft jest postawiony bokiem do wysokich stojących fal, ale przepływa, tuż za nim kanadyjka jednak kładzie się pod jedną z fal. Patrzę jak na zwolnionym tempie ludzie powoli wysypują się do wody i czuję, że porwał mnie już nurt i nie ma co myśleć o obnoszeniu bystrza, tylko o jego pokonaniu możliwie suchym sposobem. Nauczony doświadczeniem i obserwacją Kazika dwa lata temu na Gaui w Kazu – płynę granicą bystrza i cofki na mocnej podpórce. Cały jestem rozdygotany, ale udaje się… Po chwili widzę, że gdybym tu się wyłożył miałbym problem z jakimś dojściem do brzegu… na szczęście nie mam tego problemu.
Dopłynąwszy do Reo dowiaduję się że najgorsze za mną i do mety już tylko 45 km. Alicja z Przemkiem dają mi pić i informują, że przede mną około 25 jedynek do pokonania. Bolesne skurcze powoli mijają, jestem już w pełni rozgrzany i mogę przyspieszać. Zaczynam morderczy pościg za jedynkami. Powoli wyprzedzam jedną za drugą. Czuję jakbym frunął na skrzydłach, jest ciężko, ale idzie do przodu, przesuwam się w klasyfikacji do przodu.

Na jednym z wielkich rozlewisk rzeki, robi się niewielkie przewężenie, bo cała zalana połać jest zamarznięta i trzeba płynąć 4 metrowej szerokości strugą, przez którą aktualnie przepływa wielka tafla lodu. Z moich szacunków ma kilkanaście m2 i na pewno wielką bezwładność. Strumień wody z boku wpycha mnie na taflę i odpływa, a ja zsuwam się z niej bokiem i czuję jak mnie kładzie na lewą stronę. Odruchowa reakcja – przechylenie tułowia w prawo, lewa bardzo głęboka podpórka łyżką kończy się pod wodą. A jednak mam “glebę”. Kabinuję się, przepływająca kanadyjka pomaga mi dostać się z powrotem do kajaka i płynę pełen wody do odległego o ok 300 metrów brzegu. Cholera, górski odcinek pokonałem, spłynąłem jakieś nieprzyjemne bystrza, a wyglebiłem się na płaskiej wodzie…. Jestem zły na siebie i tylko pocieszam się, że zimowe morsowanie coś mi pomogło, bo zachowałem spokój i przytomność będąc w wodzie.

Dopływam do brzegu, cały dygocząc z zimna wylewam wodę z kajaka, przebieram się w suche ciuchy i próbuję się lekko rozruszać, bo skurcze wróciły ze zdwojoną siłą. Widzę jak w tym czasie mijają mnie jedynki które już dawno zostawiłem w tyle… Spodziewany sukces odpływa… Nic to, aby cokolwiek znaczyć w statystykach wyścig trzeba ukończyć… Wsiadam i powoli rozpędzam się, ale to już nie to. Staram się płynąć mocno aby się rozgrzać i aby jak najszybciej ukończyć bieg. Ale cóż, oprócz wychłodzenia straciłem sporo sił i już tylko muszę dotrwać do końca.

Do przenoski w Rapinie (9 km do mety) dopływam równo z Krzyśkiem. Ruszam stamtąd ciut przed nim, ale on już do mety nie traci mnie z oczu i linię mety pokonujemy razem. Na finiszu witają nas Piotr i Kazik. Jak usłyszałem że Piotr był 2 a Kazik 5 w K1MEN to przeszły mi wszystkie bolączki i zmęczenia – tak się cieszyłem z ich sukcesu.

Ja z Krzyśkiem zajęliśmy 30 i 31 miejsce w naszej kategorii, co subiektywnie stwierdzając jest wynikiem o tyle średnim, że wiem że mogliśmy być lepsi o ok 8-10 miejsc. Jak się później okazało wyścig ukończyło tylko 2/3 startujących ogólnie i 2/3 uczestników z naszej kategorii (69 ze 103 startujących). Generalnie z czasem 9:49 na dystansie 95 km mogę się tylko pochwalić że byłem na Vohandu i je ukończyłem.
Zakładam, że w przyszłym roku będę bardziej czujny i może troszkę szybszy.

Zapraszam na relację zdjęciową tutaj