Dawno już nie było żadnego zimowego spływu ze spaniem pod namiotami, więc Marek wymyślił że pierwszy weekend nowego 2014 roku spędzimy w kajaku. W planach miało wziąć udział max 8 osób ale finalnie na wodzie było nas aż 21 osób.

W piątek 03.01.2014 wieczorem dojechaliśmy do ośrodka Azoty Puławy gdzie miejscowi wodniacy zaoferowali nam spanie pod dachem. Oczywiście po przyjeździe i rozgoszczeniu się rozmowom nie było końca. Takie spotkanie wielu osobistości kajakowych aż kipiało od niezwykłych opowieści z ostatnich miesięcy, ja podpatrywałem u kolegów sprzęt obozowy na zimowe warunki i słuchałem co się w kajakarskim świecie dzieje. Kolega Tomasz zrobił mi bolesny zabieg akupresury połączony z łamaniem kości – wyglądało strasznie jednak było niezwykle skuteczne. Nazajutrz rano wszelkie bóle barku – jak ręka odjął.

Sobota 04.01.2014 pobudka miała się odbyć ok 6:15, jednak już od około 5 rano niektórzy zaczęli się krzątać przy swoich rzeczach. Po zjedzeniu śniadanka i spakowaniu się do kajaków mogliśmy ruszać. Część z naszych gości była pierwszy raz na wodzie zimą więc pojawiły się małe problemy logistyczne, ale wszystko szczęśliwie dało radę wepchnąć pod i na pokład kajaków. Nasi gospodarze z Puław odprowadzili nas na Wiśle aż do Dęblina, gdzie przy ujściu Wieprza zawrócili.
My stanęliśmy na odpoczynek śniadaniowy na wyspie ok 2 km za mostem i musieliśmy poczekać dłuższą chwilę na maruderów, którzy pobłądzili w małe, płytkie odnogi i musieli burłaczyć się przez dłuższy czas. Podczas przerwy dopłyną do nas miejscowy kajakarz na drewnianej łódce własnej produkcji. Bardzo ładny kajak i wiosło, właściwości wyścigowe dla tej jednostki nie są jednak najważniejsze 🙂 Dołączył do nas także Leszek C który ruszył rano z Dęblina.

Po śniadanku ruszyliśmy w dalszą część dniówki za wiosłem. Do przepłynięcia tego dnia było ok 50 km więc drugą część dnia płynąłem już swoim tempem, które było nieco szybsze od pozostałych płynących. Oczywiście nie słyszałem rozmowy Marka z Arturem nt noclegu i w okolicach noclegu wpakowałem się w płyciznę po której musiałem przemieścić się ok 100 metrów. Na brzegu czekał już Artur, który zdążył rozpalić ognisko. Po rozbiciu namiotu pierwszą czynnością było nacięcie gałęzi na których wysuszyłem przy ognisku swoje rzeczy. Z racji dużej ilości miejsca na wyspie wszyscy rozbili swoje namioty na przestrzeni ponad 100 metrów, więc wzajemne odwiedziny trwały trochę długo ale za to nikt nikomu nie chrapał nad uchem 🙂

Wspólna kolacja była festiwalem kulinarnym – najpierw Ewa z Darkiem uraczyli wszystkich strogonoffem – przepysznym mięsnym daniem, które swoim gorącym smakiem przywróciło ciepło w całym ciele. Kolejnym daniem popisał się Artur, który gotował danie na miejscu w garnku na ognisku. Jego danie nie miało konkretnej nazwy, jednak także było niezwykle smaczne. Rozmowy trwały do późnej nocy, a zważywszy, że następnego dnia mieliśmy płynąć w miarę wcześnie (około 22:00) położyłem się spać.

Niedziela 05.01.2014 pobudka ok 7 rano przypomniała mi że jestem pod namiotem a nad ranem padał zimny deszcz, który skutecznie zmienił namiot w mokrą szmatę. Szybkie wskoczenie w ciepłe ubranko i smutna konstatacja faktu że zawilgotniał mi śpiwór… Śniadanie w trakcie pakowania rzeczy do kajaka pokazało mi ile mam jeszcze wolnego miejsca pod pokładem. Po zebraniu wszystkich śmieci do worka ruszam jako jeden z ostatnich i płynę razem z Grzegorzem praktycznie cały dzień.
Tuż za ujściem Pilicy do Wisły spotykamy się z Agnieszką i Jackiem – oni z kolei ruszyli nam na spotkanie z Warki. Razem dopływamy do wyspy za Czerskiem, która przy aktualnym stanie wody okazała się być połączona ze stałym lądem. Tym razem także mieliśmy dość daleko od wyjścia z wody do miejsca rozstawienia namiotów. Po rozbiciu rozległego obozowiska jak poprzedniego dnia ruszyliśmy w kilku chłopa do lasu po drzewo na ognisko. Akurat tutaj nie było z tym żadnego problemu, wystarczyło wejść tylko na parę metrów między drzewa.
Przy ognisku tak jak poprzedniego dnia pogaduchy połączone z wyczekiwaniem na kolejnych gości na spływie. To Kazik z Ropuchem płynęli do nas z Warszawy pod prąd ok 40 km kajakami pełnymi bagaży. Szczęśliwie dopłynęli już w całkowitych ciemnościach, które rozświetlaliśmy światłem czołówek. Po ich dotarciu pomogliśmy nieborakom rozstawić nocleg i wspaniała uczta trwała w najlepsze. Prawie jakbyśmy na spływ wybrali się jedynie aby jeść przeróżne wynalazki: a to dziwna zupa z kaszy kuskus z mielonym grochem i boczkiem, a to makaron z pesto, a to flaczki, a to jeszcze inne specjały. Prawie że na siłę rozdałem kiełbasę którą z kolegami jedliśmy na ognisku 🙂
Oczywiście w poniedziałek rano przed pobudką także padał zimny deszcz, który do cna przemoczył wszystkie pozostawione na wierzchu rzeczy. Rankiem namiot zwijałem przy okazji wyciskając go z wody, ale wiedziałem że już kolejną noc będę spał w domu więc nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Zwijając powolnie obozowisko ruszyliśmy z Ropuchem i Kazikiem ok godzinę po wszystkich. Takie życie – nikomu się nie spieszyło. Oczywiście na wodzie omawialiśmy terminarze kolejnych wypraw krótszych i dłuższych w rozpoczynającym się roku.

Bez specjalnego pośpiechu dopłynęliśmy do tzw “tamy karczewskiej” gdzie się rozstaliśmy. Ja tutaj lądowałem, bo Tadeusz zgodził się mnie zawieźć do domu, a reszta towarzystwa płynęła do Warszawy. Stali zresztą na postoju w zasięgu wzroku, a ja chcąc nie chcąc skończyłem swoją podróż zaliczając w te trzy dni płynięcia pierwsze 112 km w tym roku.

Oczywiście za rok także płyniemy 🙂