Wakacyjna Bukowina 21.07.2014

spływy 2014 Comments Off on Wakacyjna Bukowina 21.07.2014

Będąc na wakacjach w Szwajcarii Kaszubskiej wpadliśmy na pomysł żeby nie tylko próbować sił z kółkiem Raduńskim, ale i zobaczyć jakąś zwałkę w okolicy. Nasz wybór padł na Bukowinę – prawy dopływ Łupawy.

Tak więc ruszyliśmy z Grzegorzem aby zobaczyć, gdzie tu się można pomęczyć. Chcieliśmy rozpocząć płynięcie w Załakowie, ale tam woda ledwo ciurlała, więc przenieśliśmy się 1,5 km w dół rzeki do Pałubic, gdzie wody było już dostatecznie dużo.

Kilkaset metrów płynięcia spokojnym kanałkiem i otwiera nam się pierwsze na trasie jeziorko – Kamienickie. Woda w nim tak ciepła, że aż kusi do kąpieli, dosłownie jak w wannie. Tuż za nim po małym przesmyku wpływamy na jezioro Święte, gdzie jest położony całkiem ładny ośrodek wypoczynkowy. Sprawnie znajdujemy wypływ pod pięknym łukiem mostu. Tuż za mostem mamy w niewielkiej odległości od siebie dwie przenoski wokół jazów, obie nieuciążliwe, robimy lewym brzegiem. Dalej aż do Siemirowic mamy jedynie rzeczkę i piękne krajobrazy. Od startu można tu płynąć dwójkami – tak jest wygodnie.

Następna miejscowość Oskowo – tu robimy przerwę na posiłek. Widać, że w okolicy jest obiekt (lotnisko) wojskowy – przez mostek wciąż przechodzą mundurowi – chyba nam troszkę zazdroszczą 🙂

Następna część, ostatnia 1/3 długości rzeki to wreszcie zabawa z kamienistymi bystrzami, szorowaniem kajakiem po dnie, wreszcie pojawiają się zwałki. Rzeczka staje się wymagająca i jeśliby ktoś ten odcinek płynął dwójką to miałby na tym odcinku dużo roboty. Na tym odcinku mijamy w środku lasu majestatyczne ruiny mostu kolejowego – naprawdę wysoko nad wodą…

Do Kozina dopływamy później niż zamierzaliśmy i z większym niż się spodziewaliśmy stanem przepłyniętych kilometrów. Na sam koniec zamiast na jazie zostawić kajaki i pójść do samochodu, to zwodowaliśmy się, popłynęliśmy w dół Bukowiny, potem w górę Łupawy. Tam w pewnym momencie stawy hodowlane oddają wodę, więc tuż powyżej nich została jedynie błotna kałuża. Obnosimy kolejny jaz – spiętrzający wodę przed hodowlą pstrąga – i po kilkuset metrach jesteśmy pod mostem drogi 212, koło którego czeka na nas samochód.

Ogólnie tego dnia zrobiliśmy 28,5 km w 5h:48min – więc spokojne tempo spacerowe, przy umiarkowanym wysiłku. Polecam rzeczkę na wakacyjne zabawy zwałkowe i czekam tylko, kiedy będzie tam min 10 cm wody więcej – wtedy powinna być niezła zabawa 🙂

24-godzinny wyścig kajakowy w Malmo 17-18.05.2014

spływy 2014 Comments Off on 24-godzinny wyścig kajakowy w Malmo 17-18.05.2014

Wyjazd na Malmo zaczął się dla mnie już we czwartek 15.05, kiedy to spakowaliśmy się i ruszyliśmy na drugi koniec Polski – na Pomorze do Rosadów. Z Bemowa zabieramy Kazika i ciągniemy autostradą – wreszcie jak cywilizowani ludzie. Oczywiście nadkładamy trochę drogi ale przyspieszamy tak aby w Białym Borze wytracić prędkość do standardowych 35 km/h :)U Rosadów miła kolacja, nocleg i rano w piątek ruszamy do Świnoujścia na prom. Przed wjazdem spotykamy się z Drwalami, czyli jest już nas 5 do płynięcia i 4 dziewczyny do pomocy: Jola, Agnieszka, Monika i Ola. Drwale prezentują swój nowy nabytek – dwuosobowa łódka Nelo Waterman wygląda naprawdę nieźle, a biorąc pod uwagę że chłopaki umieją wykorzystać jej warunki – wiemy, że przybył nowy gracz w walce o złote plakietki.

Po zaokrętowaniu się spędzamy siedem godzin na gdybaniu jaka będzie pogoda i kto będzie płynął, kogo spotkamy itd. Z Ystad jedziemy prosto do Malmo i meldujemy się w klubie. Tu witają nas znajomi z zeszłego roku, ale spotykamy także pozostałych Polaków zgłoszonych do zabawy: Miłosz, Tygrys i Szaman – ekipa z Gdyni, oraz druga ekipa: Kinga, Tomek, Kasia i Piotrek. Jak się okazuje będzie nas spora grupka na wodzie, nawet odliczając Kasię i towarzyszącego jej Piotra którzy przybyli tutaj turystycznie, dalej zostaje dziesięciu Polaków w 60-osobowej stawce.

Wieczorem czas jeszcze na ostatnie poprawki siedzeń i pedałów w kajakach, polerowanie do błysku burt i dna kajaków, a potem krótki spacerek i spać. Trzeba być dobrze wyspanym, zrelaksowanym i odpowiednio odżywionym jeśli się myśli o czymś poważnym. Ja miałem plan na to aby pobić mój zeszłoroczny wynik 156 km, ale wszyscy a szczególnie moja pani małżonka uparła się że stać mnie na złoto (czytaj minimum 180 km). W przeliczeniu wychodzi to minimum 24 km więcej czyli 1 km/h szybciej płynąć przez całą dobę. Wniosek – nierealne, co mi potwierdzili koledzy.

Rankiem w sobotę ostatnie śniadanie w spokoju i schodzimy na wodę na start. Jest dość gęsto i zastanawiam się czy nie dojdzie do jakichś wywrotek w takim tłumie. Ale cóż tam, godzina 9:00 syrena wyje na start i ruszamy. Ja startuję między Miłoszem a Szamanem, ale jakoś udaje mi się ich trochę zostawić z tyłu i robię to po co przyjechałem – zaczynam krążyć w kółko 🙂
W zeszłym roku trochę czasu straciłem na przerwach – zbyt długie i zbyt często, teraz staram się to ogarnąć. Pierwszy przystanek robię po 9 kółkach i trwa on całe 10 minut. Kolejny po 17 kółku. Później okazuje się, że najlepsi mieli pierwszy przystanek po 18-20 kółkach… Niemniej jednak nie przyjechałem tu ścigać się z Piotrkiem czy Kazikiem ale z samym sobą i jak się okazuje z wyobrażeniem mojej żony na mój temat 🙂

Proste początkowo założenie, żeby zrobić min 36 kółek i cześć, niestety troszkę komplikuje fakt, że płynąc cały czas przeliczałem moje aktualne osiągnięcia i szanse na wynik. Co najgorsze, cały czas wychodzi mi, że 180 km jest gdzieś w moim zasięgu 🙁 i nie mogę odpuścić. Płynę kilka kółek z Miłoszem, kilka z Tomkiem ale i rozmawiamy oczywiście z rywalami z Norwegii, Szwecji i Danii.

Czas mija, dziewczyny w klubie dbają o nas jak tylko mogą – a to przygotują ciepły posiłek, herbatka, kawka, dolać picia do camelbaga, wysmarować maścią bolące ramię, podać drugie wiosło – każdy ma inne życzenia a one uwijają się jak mrówki i pomagają dopingując jednocześnie. Zwłaszcza Tygrys musiał dostać trochę mocniej po uszach bo zbyt długo marudził na przerwach. No i ja oczywiście cały czas słyszałem tylko śpiewkę o 180 km. Niestety czas mijał i rachunki pokazywały że mam szansę… Pierwszą połówkę planu – 90 km przekroczyłem w 11 godzin 45 minut, czyli teoretycznie na drugie 90 km mam 12h15min, ale przecież człowiek się męczy i raczej nie dam rady.

W okolicach północy większość złapała senność i część nawet poschodziła na ląd aby odpocząć, a nawet się przespać. Na wodzie zostało już tylko niewielu straceńców. Spośród nich Kinga wykazała się najtwardszym podejściem – “jest plan i trzeba go wykonać, a ja jestem śpiąca” – nie zeszła, nie poddała się, dała radę przemóc słabość i wykonała plan 🙂 Ja także dzięki imbirowej herbatce “budzę się” z marazmu i robię kilka kółek na niezłej prędkości, czym nadganiam czas jaki mi pozostał.

Oczywiście nie piszę tu, że co jakiś czas dublują mnie nasi najlepsi: Kazik, Drwale i Piotrek, bo właściwie to było pewne.
Nadchodzi ranek a z nim kolejne wyliczenia co do spodziewanego wyniku. No i niestety znowu złoto jest w moim zasięgu, a żona naciska, że nie mogę odpuścić. No bo potem będę miał wyrzuty że nie próbowałem itd. No to próbuję. O godzinie 6:00 mam do zrobienia pięć kółek. A zaczynają mi jakby iść pod górkę – gęstsza woda i w ogóle jakoś wolno. Po zrobieniu kolejnych dwóch zostaje mi 2 godziny na trzy kółka – niby nieźle, ale już zasadniczo nie wiem czy stoję czy leżę. Cała górna partia ciała to jeden ból, plus rozwalona prawa pięta jako gratis. Z drugiej strony to daje mi po 40 minut na kółko, a na początku było to spokojnie po 30-32 minuty na kółko…

Niestety szanse są, nie można odpuścić.

Kolejne kółko (już coraz mniej ludzi na wodzie) i zostały dwa kółka na półtorej godziny, ale zwalniam w strasznie szybkim tempie… Przedostatnie kółko zajęło mi 35 minut i na ostatnie planowane zostaje mi 55 minut. Teraz już nie mogę dać ciała. Ale płynę ewidentnie pod górkę i na to okrążenie wyszło mi faktycznie 40 minut. Kazik wyścignął mnie na tym kółku o 750 metrów, bo płynąłem już tylko siłą woli i na rzęsach 🙂

Dopływam do mety 15 minut przed końcową syreną, ale nie mam jeszcze potwierdzenia kilometrażu, dopóki nie wpiszę się na tablicę wyników. Już z daleka słyszę, że chłopaki pociągnęli ponad 200 km. Wiem, że będzie trochę zaskoczenia przy publikowaniu wyników.

Teraz na spokojnie już widać listę wyników i można zobaczyć największe niespodzianki dzisiejszej zabawy w kajakowanie. Na pewno jest to nowy rekord imprezy – 211 km ustanowiony przez sympatycznego “brylancika” Johannesa z Finlandii. Na pewno jest to pierwsze “złoto” dla osady Drwali – jako pierwsza dwójka na imprezie i to od razu ponad 200 km. Oczywiście sukcesem jest przełamanie bariery 200 km przez Kazika, kolejne już złoto dla Piotra.
Muszę przyznać, że właściwie każdemu z naszych należą się gratulacje, bo cała dziesiątka która przyjechała się pościgać, czyli 9 kajaków znalazło się w pierwszej dwudziestce imprezy.
Pozytywne zaskoczenie i twarda postawa Kingi, która wykonała plan i przywiozła srebro, bijąc zeszłoroczny wynik.
Tomek i Szaman załapali się do pierwszej dziesiątki.
Miłosz i Tygrys także dowieźli srebro do mety.
Wszyscy wykonali plan w więcej niż 100%, więc możemy spokojnie wracać z satysfakcją że mieliśmy udany rewanż za potop szwedzki 🙂 Wielkie buziaki z podziękowaniami dla naszych dziewczyn – bez Was na pewno byłoby gorzej, to dzięki Wam udało nam się osiągnąć takie wyniki! Ja na pewno nie uzyskałbym “złota” bez mocnego przekonania żony że dam radę. Wierzyła we mnie bardziej niż ja sam 🙂
Teraz już tylko na prom i do domu. Tuż przed wjazdem na prom łapie nas konkretna ulewa – ależ mieliśmy szczęście, że w czasie płynięcia była piękna pogoda… Dopiero sobie zdaliśmy z tego sprawę.

A na promie jak zwykle – wchodzi człowiek do kabiny, kładzie głowę na poduszkę i zaraz kapitan ogłasza że już koniec 7-godzinnego rejsu. Kto wracał ten wie o czym piszę 🙂 Zmęczenie minie za kilka dni a zdobyte plakietki zostaną na wieki 🙂

Czy Wartą warto? Pewnie że warto :)

spływy 2014 Comments Off on Czy Wartą warto? Pewnie że warto :)

Krzysiek rzucił na mailu krótkie hasło – Warta w weekend 1-2.03.2014 więc z mojej strony wystarczyło pozwolenie od siły wyższej i już się pakowałem. Nie było łatwo wstać o 3:30 żeby być u niego na 5:30 a z nim dojechać na start przed 8 rano.

Mimo groźnie wyglądającego opisu miejsca postanowiliśmy wystartować spod mostu w Bobrach. W rzeczywistości pod mostem było kamieniste bystrze, które dla kajaków mogło się okazać po prostu niszczące z powodu ostrych krawędzi kamieni a nie z żadnego innego. Start o 8:37 i płyniemy w nieznane.

W planach mamy zrobić pierwszego dnia 65 km do Bobrowników, może więcej. Do pokonania mamy 4 przenoski stałe i kilka rozmytych progów zamienionych w bystrza. O ile samo płynięcie wychodzi nam ze średnią około 10 km/h bez specjalnego napinania się, to czas spędzony na przenoskach i przerwach śniadaniowych mocno spowolnił nam średnią. Do mostu w Bobrownikach dopływamy po prawie 9 godzinach. Sprawnie rozbijamy namioty i rozpalamy ognisko. Gorąca kolacja smakuje jak zawsze po całym dniu intensywnego wiosłowania. Po zaspokojeniu pierwszego głodu spokojnie “meldujemy” się naszym paniom że wszystko ok i zaczynamy pieczenie kiełbasek na ognisku. Pogoda jak przez cały dzień – bezwietrzna, niebo bezchmurne, jest wspaniale. Kładziemy się spać ok 21, ale już wtedy widzimy początki szronu na trawie i namiotach. W nocy mróz dał się nam we znaki, bo obydwaj mieliśmy kłopoty z temperaturą. Rano pobudka o 6:30 i wstajemy w zimowej atmosferze – wszystko białe od szronu i zimna. Dopiero po ok godzinie pierwsze promyki słońca roztapiają szron i ogrzewają powietrze. W nocy było poniżej -7 stopni.

Bez zbędnego pośpiechu startujemy ok 8:50 z planem spłynięcia kolejnych 65 km. Dzisiaj dwie przenoski stałe i kilka bystrzy na rozmytych progach. Szczególnie niebezpieczna jest przenoska w Działoszynie, gdzie silny nurt idzie w prawą stronę, dość mocny w lewą, a lądować trzeba pośrodku na wyspie, gdzie brzegu jest tyle, że starcza go tylko na jeden kajak. Muszę poczekać aż Krzysiek wyciągnie kajak na ląd abym mógł dobić do brzegu. Przy spływie wielokajakowym w tym miejscu może być problem z ogarnięciem ludzi.

Cały czas mamy piękną pogodę, możemy obserwować najpiękniejszy odcinek Warty, gdzie brzegi są urozmaicone lasami czy wzniesieniami dochodzącymi do 10 metrów nad poziom wody. Oprócz patrolujących z góry ptaków drapieżnych możemy zobaczyć czaple siwe i białe, żurawie, liczne kaczki, ale także parę dzięciołów czarnych, które specjalnie się przed nami nie kryją. Cały ten cas spędzony na wodzie pozwala nam się dobrze zresetować przed kolejnymi wyzwaniami w pracy.

Ostatnie kilka kilometrów postanowiliśmy popłynąć szybciej aby się po prostu trochę zmęczyć. Średnia z końcowych 5 km to 11 km/h co po dwóch dniach płynięcia z pełnymi kajakami uważam za w miarę dobry rezultat. Finalnie tego dnia wyszło nam 69 km w 8 godzin 22 minuty.

Tak czy inaczej ten weekend uważam za szczególnie udany – bo nie dość że przepłynąłem się z serdecznym kolegą to jeszcze wspólny czas spędziliśmy we wspaniałych okolicznościach przyrody – oczywiście WARTO było przepłynąć się Wartą. I oczywiście wszystkim polecam właśnie ten odcinek.

Zapraszam do relacji zdjęciowej

Wiosenna Osownica 23.02.2014

spływy 2014 Comments Off on Wiosenna Osownica 23.02.2014

No i stało się. Był to chyba pierwszy spływ, na który skrzyknęliśmy się na twarzoksiażce. Marek ogłosił wydarzenie, na które zaprosił ponad 30 osób, a i tak popłynęliśmy we czworo: Marek, Kazik, Ania i ja.

Mieliśmy startować z Ossówna, ale niski poziom wody skłonił nas do odpuszczenia pierwszych 6 km i startu z wsi Drop, z mostu na drodze 637. Rankiem była piękna gęsta mgła, która dała chłopakom dobre możliwości zrobienia fajnych zdjęć. Zaczynaliśmy na bobrzej tamie właśnie od sesji zdjęciowej i w drogę.

Rzeczka ukazała nam swój charakter już na samym starcie – umiarkowana zwałeczka, bez specjalnych wymagających odcinków. Co jakiś czas w rzeczce robiło się więcej wody, co było oznaką tego że za chwilę będzie kolejna bobrza tama. Było ich około dziesięciu, z których najwyższa miała ponad metr różnicy poziomów wody.

W dolnym odcinku rzeki, gdzie Osownica płynęła głębokim jarem, widać było resztki zasp śniegowych, które dogorywały na mocnym lutowym słoneczku. W ciągu dnia słońce rozgrzało powietrze do ok 7-9 stopni, więc było naprawdę ciepło. Generalnie mieliśmy wrażenie że spływ odbywa się późna wiosną, a nie pośrodku kalendarzowej zimy.

Cały dystans 17 km pokonaliśmy w 5 godzin 51 minut wliczając w to dwie przerwy śniadaniowo-kawowe. Naprawdę miła wiosenna wycieczka w lutym 🙂

Nocny Świder 21-22.02.2014

spływy 2014 Comments Off on Nocny Świder 21-22.02.2014

Jakoś tak się zgadaliśmy z Grześkiem, żeby popływać Świdrem. No ale żeby było trudniej to pod prąd i z prądem. Aby z kolei zwiększyć stopień trudności to wybraliśmy wyższą roztopową wodę, w lutym i do tego w nocy.

Start 21.02.2014 ok 22:00, więc było już dostatecznie ciemno. Założenie takie że płyniemy spokojnie, w kamizelkach (w razie czego) no i bez żadnego napinania się na wynik. Wszystko szło wspaniale dopóki nie skończyła mi się bateria w czołówce – wtedy musieliśmy zacząć płynąć w miarę razem, żeby światło Grzegorza pokazywało mi drogę. W ten sposób dotarliśmy do mostu w Wólce Mlądzkiej. Tam w trakcie przerwy kawowej podjęliśmy decyzję, że z powodu braku doświetlenia zawracamy.

Oczywiście po przepłynięciu ok kilometra w dół rzeki prąd skończył się także w czołówce Grześka… Wiem – totalne nieprzygotowanie, ale zamieniliśmy to zdarzenie na naszą korzyść. Teraz zaczęliśmy płynąć “na słuch” i w oparciu o bladą poświatę gwiazd na wodzie. Jak na złość nie było nawet śladu księżyca.

Mieliśmy za to czas do podziwiania rozgwieżdżonego nieba 🙂 Trafiła nam się przygoda jakiej nie przewidywaliśmy ale nie żałujemy. Oczywiście o robieniu zdjęć w takim oświetleniu można było zapomnieć. Niemniej jednak to, co nam pozostało wrażeń z klimatu jaki się wytworzył, będziemy mogli długo wspominać. 11 km zrobione w 3 godziny ale za to w jakim niepowtarzalnym klimacie…

Zapraszam do zapoznania się z kilkoma zdjęciami jakie wyszły 🙂

Zimowa Wisła 4-6.01.2014

Poradnik "wodny", spływy 2014 Comments Off on Zimowa Wisła 4-6.01.2014

Dawno już nie było żadnego zimowego spływu ze spaniem pod namiotami, więc Marek wymyślił że pierwszy weekend nowego 2014 roku spędzimy w kajaku. W planach miało wziąć udział max 8 osób ale finalnie na wodzie było nas aż 21 osób.

W piątek 03.01.2014 wieczorem dojechaliśmy do ośrodka Azoty Puławy gdzie miejscowi wodniacy zaoferowali nam spanie pod dachem. Oczywiście po przyjeździe i rozgoszczeniu się rozmowom nie było końca. Takie spotkanie wielu osobistości kajakowych aż kipiało od niezwykłych opowieści z ostatnich miesięcy, ja podpatrywałem u kolegów sprzęt obozowy na zimowe warunki i słuchałem co się w kajakarskim świecie dzieje. Kolega Tomasz zrobił mi bolesny zabieg akupresury połączony z łamaniem kości – wyglądało strasznie jednak było niezwykle skuteczne. Nazajutrz rano wszelkie bóle barku – jak ręka odjął.

Sobota 04.01.2014 pobudka miała się odbyć ok 6:15, jednak już od około 5 rano niektórzy zaczęli się krzątać przy swoich rzeczach. Po zjedzeniu śniadanka i spakowaniu się do kajaków mogliśmy ruszać. Część z naszych gości była pierwszy raz na wodzie zimą więc pojawiły się małe problemy logistyczne, ale wszystko szczęśliwie dało radę wepchnąć pod i na pokład kajaków. Nasi gospodarze z Puław odprowadzili nas na Wiśle aż do Dęblina, gdzie przy ujściu Wieprza zawrócili.
My stanęliśmy na odpoczynek śniadaniowy na wyspie ok 2 km za mostem i musieliśmy poczekać dłuższą chwilę na maruderów, którzy pobłądzili w małe, płytkie odnogi i musieli burłaczyć się przez dłuższy czas. Podczas przerwy dopłyną do nas miejscowy kajakarz na drewnianej łódce własnej produkcji. Bardzo ładny kajak i wiosło, właściwości wyścigowe dla tej jednostki nie są jednak najważniejsze 🙂 Dołączył do nas także Leszek C który ruszył rano z Dęblina.

Po śniadanku ruszyliśmy w dalszą część dniówki za wiosłem. Do przepłynięcia tego dnia było ok 50 km więc drugą część dnia płynąłem już swoim tempem, które było nieco szybsze od pozostałych płynących. Oczywiście nie słyszałem rozmowy Marka z Arturem nt noclegu i w okolicach noclegu wpakowałem się w płyciznę po której musiałem przemieścić się ok 100 metrów. Na brzegu czekał już Artur, który zdążył rozpalić ognisko. Po rozbiciu namiotu pierwszą czynnością było nacięcie gałęzi na których wysuszyłem przy ognisku swoje rzeczy. Z racji dużej ilości miejsca na wyspie wszyscy rozbili swoje namioty na przestrzeni ponad 100 metrów, więc wzajemne odwiedziny trwały trochę długo ale za to nikt nikomu nie chrapał nad uchem 🙂

Wspólna kolacja była festiwalem kulinarnym – najpierw Ewa z Darkiem uraczyli wszystkich strogonoffem – przepysznym mięsnym daniem, które swoim gorącym smakiem przywróciło ciepło w całym ciele. Kolejnym daniem popisał się Artur, który gotował danie na miejscu w garnku na ognisku. Jego danie nie miało konkretnej nazwy, jednak także było niezwykle smaczne. Rozmowy trwały do późnej nocy, a zważywszy, że następnego dnia mieliśmy płynąć w miarę wcześnie (około 22:00) położyłem się spać.

Niedziela 05.01.2014 pobudka ok 7 rano przypomniała mi że jestem pod namiotem a nad ranem padał zimny deszcz, który skutecznie zmienił namiot w mokrą szmatę. Szybkie wskoczenie w ciepłe ubranko i smutna konstatacja faktu że zawilgotniał mi śpiwór… Śniadanie w trakcie pakowania rzeczy do kajaka pokazało mi ile mam jeszcze wolnego miejsca pod pokładem. Po zebraniu wszystkich śmieci do worka ruszam jako jeden z ostatnich i płynę razem z Grzegorzem praktycznie cały dzień.
Tuż za ujściem Pilicy do Wisły spotykamy się z Agnieszką i Jackiem – oni z kolei ruszyli nam na spotkanie z Warki. Razem dopływamy do wyspy za Czerskiem, która przy aktualnym stanie wody okazała się być połączona ze stałym lądem. Tym razem także mieliśmy dość daleko od wyjścia z wody do miejsca rozstawienia namiotów. Po rozbiciu rozległego obozowiska jak poprzedniego dnia ruszyliśmy w kilku chłopa do lasu po drzewo na ognisko. Akurat tutaj nie było z tym żadnego problemu, wystarczyło wejść tylko na parę metrów między drzewa.
Przy ognisku tak jak poprzedniego dnia pogaduchy połączone z wyczekiwaniem na kolejnych gości na spływie. To Kazik z Ropuchem płynęli do nas z Warszawy pod prąd ok 40 km kajakami pełnymi bagaży. Szczęśliwie dopłynęli już w całkowitych ciemnościach, które rozświetlaliśmy światłem czołówek. Po ich dotarciu pomogliśmy nieborakom rozstawić nocleg i wspaniała uczta trwała w najlepsze. Prawie jakbyśmy na spływ wybrali się jedynie aby jeść przeróżne wynalazki: a to dziwna zupa z kaszy kuskus z mielonym grochem i boczkiem, a to makaron z pesto, a to flaczki, a to jeszcze inne specjały. Prawie że na siłę rozdałem kiełbasę którą z kolegami jedliśmy na ognisku 🙂
Oczywiście w poniedziałek rano przed pobudką także padał zimny deszcz, który do cna przemoczył wszystkie pozostawione na wierzchu rzeczy. Rankiem namiot zwijałem przy okazji wyciskając go z wody, ale wiedziałem że już kolejną noc będę spał w domu więc nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Zwijając powolnie obozowisko ruszyliśmy z Ropuchem i Kazikiem ok godzinę po wszystkich. Takie życie – nikomu się nie spieszyło. Oczywiście na wodzie omawialiśmy terminarze kolejnych wypraw krótszych i dłuższych w rozpoczynającym się roku.

Bez specjalnego pośpiechu dopłynęliśmy do tzw “tamy karczewskiej” gdzie się rozstaliśmy. Ja tutaj lądowałem, bo Tadeusz zgodził się mnie zawieźć do domu, a reszta towarzystwa płynęła do Warszawy. Stali zresztą na postoju w zasięgu wzroku, a ja chcąc nie chcąc skończyłem swoją podróż zaliczając w te trzy dni płynięcia pierwsze 112 km w tym roku.

Oczywiście za rok także płyniemy 🙂