Śniegowy Świder 16.12.2012

spływy 2012 Comments Off on Śniegowy Świder 16.12.2012

Tak jakoś wyszło, że już z miesiąc nie pływaliśmy więc skrzyknęliśmy się na spacerek Świdrem. W niedzielę 16.12.2012 o 8:00 rano wystartowaliśmy do Woli Karczewskiej z planem zakończenia płynięcia tuż za mostem kolejowym. Było nas czterech więc mogliśmy swobodnie poruszać się jednym autem: Kazik, Ropuch, Janek i ja.

Ludność miejscowa jak zwykle zimą patrzyła na nas z lekkim zdziwieniem, zwłaszcza że Janek prezentował gołe łydki w stroju kajakowym 🙂 Po zejściu na wodę ustaliliśmy, że naszym celem jest spacerek ze szczególnym uwzględnieniem ogniska i kiełbasek w trakcie. Jednak dwa dni mrozu w zeszłym tygodniu wystarczyły, żeby rzeka miejscami zamarzła na całej szerokości. Dopóki były to zatory kilkudziesięciometrowe – zabawa była przyjemna. Pierwszy łoś robił kanał w lodzie, a reszta szła jego śladem. W momencie gdy jeden z zatorów grubo przekroczył “setkę” – wyszła niedawno przebyta choroba Ropucha i podjęliśmy decyzję o obnoszeniu takich miejsc. A było ich trochę.

Przez większość drogi towarzyszył nam mniejszy bądź większy deszcz, więc wszystko było dokładnie nasiąknięte wodą. Na przerwie – jako się rzekło zaczęliśmy rozpalać ognisko, ale próby tradycyjne (suche próchno i krzesiwo) spełzły na niczym. Dopiero Kazik musiał użyć krzesiwa i waty aby ogień załapał na tyle, żeby suszył kolejne gałązki. Teraz już nawet deszcz nam przestał przeszkadzać i kiełbaski jedliśmy na tyle spalone na ile mieliśmy ochotę. Bez keczupów, chrzanów itp – ale za to jakie smaczne… Do całości Ropuch przygotował pieczywko i zrobiło się miło, ciepło i przytulnie.

Po najedzeniu się do syta ruszyliśmy w dalszą drogę. Niestety przemarznięcia całej szerokości zdarzały się coraz częściej i coraz więcej czasu musieliśmy spędzać na obnoszeniu niż na płynięciu. Ostatnia długa zmarzlina zaczęła się niedługo po kładce w Mlądzu i trwała aż do mostu drogowego, tak więc podjęliśmy decyzję o zakończeniu w tym miejscu zmagań z przyrodą. Tuż za małym bystrzem pod mostem, rzeka z powrotem była skuta lodem aż po horyzont… Nie byliśmy z tego powodu zadowoleni, ale perspektywa kolejnych prawie 4 km przenoski nie była fajna.
Niemniej jednak zrobiliśmy prawie 11 km w trochę ponad 2 i pół godziny.

Było miło.

Zapraszam do relacji zdjęciowej (zdjęcia moje, Janka i Kazika)

Mienia, która stała się Świdrem 11.11.2012

spływy 2012 Comments Off on Mienia, która stała się Świdrem 11.11.2012

W rozmowie telefonicznej z Kazikiem ustaliliśmy, że w niedzielę 11.11.2012 płyniemy Mienią. No może trochę więcej niż zazwyczaj, ale miło byłoby przypomnieć sobie spokojną lokalną Mienię.
Zwołując się na mailu, na hasło Mienia zrobiła się nas 4-osobowa grupa z Jurkiem G i Janosikiem. W ostatniej chwili w sobotę wieczorem zgłosili się jeszcze Leszek C i Marek M. Tak więc na starcie spotkaliśmy się w szóstkę – całkiem fajna ekipa zarówno pod względem ilości jak i jakości ochotników. Mieliśmy przecież robić około 25 km Mieni a to niemało…
Niemniej jednak jadąc na start zauważyliśmy niski stan wody w Mieni i szybko zmieniliśmy decyzję na Świder. Dojechaliśmy aż do Sufczyna i tam zeszliśmy na wodę. Już po chwili, po 400 metrach, pierwsza przenoska na stopniu wodnym. Dalej aż do Kołbieli całkiem fajne, niewielkie zwałki pokonując które mogliśmy sobie jak zwykle trochę poplotkować. Za to od Kołbieli, trasa prosta i każdemu znana jak własna żona 🙂
Oczywiście od tej pory tempo trochę podkręciliśmy aby nie płynąć i się nudzić, tylko żeby poczuć trochę wysiłku…

Pierwszy przystanek śniadaniowy w Dobrzyńcu zaraz za kolejnym betonowym progiem. Po posileniu się ruszamy dalej. Za chwilę przenoska w Siwiance – okazało się, że dobudowano dodatkowe spiętrzenie wody pod mostkiem i teraz woda ma cały czas dostęp do przepławki dla ryb. Później już tylko do przodu… Do Woli Karczewskiej, a stamtąd po przenosce jesteśmy w domu – już tylko 12 km do mety.

U Grześka w Mlądzu meldujemy się po 5:53 godziny pokonawszy w sumie prawie 34 km. Jednym słowem całkiem przyjemnie spędzona niedziela – na dłuższym spacerku 🙂

Zapraszam do galerii zdjęć autorstwa Marka M:

Zwałka szkoleniowa na Jeziorce 14.10.2012

spływy 2012 Comments Off on Zwałka szkoleniowa na Jeziorce 14.10.2012

Pomysł wpuszczenia świeżaków na zwałkę górna Jeziorka wydaje się może zbyt trudny, ale z drugiej strony “co cię nie zabije to cię wzmocni”.
W październikową niedzielę 14.10.2012 spotkaliśmy się w składzie, który klarował się aż do ostatnich chwil: Alicja B., Agnieszka U. , Hipolit W., Grzegorz O., Janek K. i ja. Wczesnym rankiem były jeszcze dość gęste mgły z przelotnym deszczem, ale już w momencie schodzenia na wodę było już po mgle i deszczu. Generalnie mieliśmy zamiar pokazać świeżakom co to jest zwałka i o co w tym wszystkim chodzi. Było nas trzech z doświadczeniem i trzy sierotki 🙂 więc każdy miał swojego opiekuna.

Już zaraz po starcie zauważyliśmy ze puszczanie na ten odcinek kogoś na mojej Karolinie 13,5 nie było najlepszym pomysłem – jej długość dała się we znaki tak samo jak brak płaskiego dna. Agnieszka właśnie z tego powodu zaliczyła dwie kabiny, niegroźne, ale zawsze to mokre wspomnienia.

Płynęliśmy w takim szyku, żeby na każdej przeszkodzie móc pomagać świeżakom z obu stron przeszkody. Generalnie to oni mieli podglądać różne sposoby pokonywania zwałek – zarówno pojedynczo jak i zespołowo. Oczywiście staraliśmy się w miarę zrozumiale objaśniać co i w jakiej kolejności robić. Widziałem zdziwienie i niedowierzanie w ich oczach gdy podchodziliśmy do pierwszego półmetrowej grubości drzewa leżącego w poprzek rzeki. Sposób najazdu na pień po koledze oraz wspinanie się po wiosłach jak zwykle okazał się skuteczny. Później były także pokazywane techniki przechodzenia pod kłodą – kładąc się na brzegu bądź na dzióbku kolegi. Tutaj także musieliśmy zwalczyć wyobrażenia o niemożności przejścia pod 15-20 cm prześwitem.

Na moście w Przęsławicach czyli po pokonaniu niepełnych 3 km pojawiliśmy się już po 1:50 godz. Po przerzedzeniu się zwałek, przed Koceranami tuż przed kajakiem Ali przebiegł przez rzekę dzik – narobił zamieszania i trochę nas wystraszył. Do miejsca, w którym zrobiliśmy przerwę śniadaniową dopłynęliśmy już po 3 godzinach, a mieliśmy zrobione całe 7 km. Podczas przerwy oświadczyłem świeżakom, ze właśnie skończyliśmy rozgrzewkę i zaraz zacznie się prawdziwa zwałka. Niekoniecznie mi uwierzyli, ale ich wiara wzmocniła się już po 100 metrach od wznowienia płynięcia – tu Agnieszka zaliczyła pierwszą kabinę metodą “na rożen”. Wystarczyła tylko chwilka nieuwagi. Później już było tylko gorzej… Nie zawiodłem się na Jeziorce i zwałek było solidnie gęsto. Wody było na tyle żeby można było płynąć więc było OK. Jednak z najgorszego odcinka zwałki musieliśmy zrezygnować, żeby wrócić do domu o przyzwoitej porze – obnieśliśmy około 200 metrów rzeki gdyż pokonywanie całości w grupie zbytnio by nas opóźniło. Po ponownym wodowaniu wcale nie było łatwiej.
Teraz już każdą zwałkę asekurowaliśmy Agnieszkę podwójnie, żeby znowu nie zrobiła “rożna” :). Z uwagi na zmęczenie (głównie świeżaków) staraliśmy się już pokonywać zwałki jak najefektywniej, żeby sprawnie i skutecznie pokonać przeszkody. Z daleka słyszeliśmy już odgłosy trasy szybkiego ruchu więc dodawało to otuchy na szybki koniec męczarni. Finalnie drugą część o długości 5 km zrobiliśmy w 5 godzin… jednak na mecie między ciężkimi oddechami słychać było raczej odgłosy zadowolenia. Niektórzy skończyli strasznie zmęczeni jednak wszyscy ukończyli zabawę z uśmiechami na twarzy.

Może znowu przyrosło nam grono wielbicieli kajakarstwa zwałkowego? Liczę na to….

Zapraszam do fotorelacji tutaj

3xK 2012 – 152 km szukania nurtu :)

spływy 2012 Comments Off on 3xK 2012 – 152 km szukania nurtu :)

Tegoroczne 3xK odbyło się w ostatni weekend września 2012 i wzięło w nim udział aż 30 uczestników. Jak zwykle na takich wyprawach można było spotkać same tuzy kajakarskie. Ale od początku…

Nie zdecydowaliśmy się na spanie w Kazimierzu Dln. z piątku na sobotę, tylko dojechaliśmy z samego rana z Alą i Ptakiem na start. Na starcie – w porcie – już wszyscy się krzątali i część ludzi już popłynęła, tak więc nie zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać. Część płynących wyłaniała się z mgły znad Janowca i sunęła dalej. My musieliśmy szybko się zapakować i ruszyć razem z pozostałymi. Jak się okazało ruszyliśmy dopiero o 8:00
Pierwsze kilometry to przyzwyczajanie się do tegorocznych warunków – szukanie nurtu i płynięcie ściśle jego śladem. Ptaku, który ruszył razem z nami już na pierwszym kilometrze doświadczył łach i płycizn. Na początku wydawało mi się, że w Puławach zbierzemy się w całą grupę i podzielimy, jednak koncepcja była trochę inna. Płyniemy zespołami od początku do końca. Jako się rzekło, nasz zespół złożony z naszej z Alą dwójki, Ptaka, Kazika, Leszka, Grześka i jeszcze kilku osób stanął pod mostem w Dęblinie na pierwszy odpoczynek. W tym czasie dogonili nas najnowsi adepci kajakarstwa – kandydaci na KiMowców, a także panowie Chyczewscy, którzy startowali z innego miejsca niż cała grupa. Za mostem do grupy dołączył Batman i Wojtek M.
Po przerwie ruszyliśmy dalej, bo dopiero zrobione 36 km a plan był na prawie 80… Więc wiosła w dłonie i zapie… znaczy wiosłować trzeba. Alicja dzielnie wiosłowała na tyle na ile pozwalały jej siły i kondycja, a jej pomoc była dla mnie bardzo odczuwalna. Wszak wzięliśmy do naszej dwójki wygodny 4 osobowy namiot, ruszt zrobiony z 6 grubych prętów, gitarę Ptakową (Kazik zamówił sobie trochę muzyki 🙂 w wielkim i ciężkim futerale, oraz dodatkowo bukłak z 10l wody do picia plus oczywiście zwykłe rzeczy obozowe.

Dopłynęliśmy po ok 8h 15min co jak na dwójkę jest całkiem przyzwoitym czasem. Oczywiście rozstawianie gratów, przebieranie się i szykowanie jedzonka. Jedzonko było najlepszą opcją z całej wyprawy, Alicja tylko dla jedzonka dała się wyciągnąć z domu 🙂 Wykopaliśmy na zawietrznej dołek, ustawiliśmy ruszt i rozpaliliśmy ognień żeby było trochę żaru. Na żarze Alicja z Markiem przygotowali boską karkówkę, a dodatkowo jeszcze piersi indycze w ostrym sosie od Ptaka (super!). Stanowisk przygotowywania posiłków było kilka, każdy robił dla swojej grupy plus trochę do częstowania. A było czym się najeść. Oprócz naszych specjałów były: żurek z kiełbasą i jajkiem – taki “uczciwy” i gęsty, było mięso z warzywami smażone na woku, Artur upiekł nawet na miejscu chleb i serwował go z mięsiwem. Oczywiście największym hitem drugiego dnia rano była “karkówka z dołka” przygotowana także przez Artura i chorwacka potrawa z grilla serwowana przez Hipolita w czasie przerwy drugiego dnia.

Wróćmy jednak do wieczoru, po nawpychaniu się po uszy zebraliśmy się wszyscy przy jednym większym ognisku i przeprowadziliśmy przyjmowanie do KiMu połączone z dyskusją na tematy ogólne – wszak mamy niewiele okazji w roku aby się spotkać i podyskutować… Następnie podzieliliśmy się naszymi osiągnięciami z mijającego roku. Były morskie opowieści o niedostępnych wyspach Lofotach, był opis wyprawy kajakowej do Mongolii, usłyszeliśmy o wyprawie kajakami do Wenecji. My z Kazikiem i Arturem także opowiedzieliśmy o naszych dokonaniach na Łotwie i podczas DEBILa. Było miło.

Kładąc się spać pogodną nocą nikt nie przewidywał, że nadejdzie ochłodzenie, wiatr i deszcz, więc wiele kajaków zostało zalanych i rano trzeba było je gąbkować 🙂 Pakowanie, pamiątkowe wspólne zdjęcie i ruszamy ok 8:15 – żeby nie być ostatnimi bo wiedziałem, że drugi dzień jest trochę bardziej wymagający. Pierwsza przerwa po 26 km za ujściem Pilicy. Tu spędziliśmy ok pół godziny i już musieliśmy opatrzyć nadwyrężony nadgarstek Alicji. Bardzo chciała mi pomagać, ale jej ręce nie pozwalały na zbyt długie wiosłowanie. Następny postój za Górą Kalwarią po 50 km. Tutaj już zabarłożyliśmy wszyscy bardzo długo bo aż 1,5 godziny. W tym czasie zdążyliśmy nagotować wody dla wszystkich potrzebujących i Hipolit upiekł swoje danie – nie pamiętam nazwy a nie chcę pokręcić 🙂 niemniej jednak smaczne i ciekawe.
Po tym długim posiedzeniu ruszyliśmy już we dwa kajaki z Ropuchem aby spokojnie dopłynąć do mety. Po drodze Ropuch pokazał nam skrót na Wiśle, dzięki któremu zaoszczędziliśmy ok pół kilometra i udało nam się wyprzedzić grupę kajakarzy płynącą z Góry Kalwarii. Jeszcze oczywiście sesja zdjęciowa w zachodzącym słońcu i finał. Nie było to dopłynięcie do pomostu jak w zeszłym roku, ale dociągnięcie kajaka w błotnistej brei do pomostu.

Ostatni uczestnicy dopłynęli już po ciemku, ale wszyscy w całości.
Uważam, ze takie imprezy bardzo mocno cementują naszą grupę i pozwalają znaleźć bratnie duszyczki do pływania w ciągu roku.

3xK 2012


DEBIL 2012 – wyścig z duchami

spływy 2012 Comments Off on DEBIL 2012 – wyścig z duchami

DEBIL 2012 w tym roku odbył się 22-23 czerwca. Jak zwykle na starcie zjawili się znajomi z innych nie mniej mądrych wypraw, ale i pojawiło się sporo nowych twarzy. W tym toku wyruszyłem z Jakim – moim sąsiadem w miejsce Kazika, który musiał sobie ten rok odpuścić z powodu dużej ilości pracy.
Korzystając z okazji, że najważniejszy rywal – Piotr startował z żoną w “dwójce” wiedziałem, że to jedyna taka okazja kiedy mogę próbować sięgnąć po laury. Tym bardziej że na starcie umocowałem sobie do kajaka wózek (dzięki Ptaku 🙂 i miałem oprócz wiosła Dr Kajak także składaną “łyżkę” (dzięki Kazik :).
Start o 19:19. Już od początku było trudniej niż w zeszłym roku. Na pierwszych jeziorach wiał dość mocny wiatr w twarz, co studziło zapał do wyścigów. Dopływamy do pierwszego wyjścia – z jeziora Potulskiego. Jak zwykle lądujemy w śmierdzącej brei po kolana (niektórzy głębiej). Przeciągamy się po tym czymś ok 50 metrów wśród trzcin i zanim docieramy do stałego lądu dostajemy pierwszej zadyszki. Po lądzie też nie jest łatwo, bo zanim możemy użyć wózków – trzeba pociągnąć kajak ze sprzętem ponad 200 metrów. Jesteśmy już na czymś przypominającym polną drogę. Po kolejnych 500 metrach docieramy do asfaltu. Teraz jeszcze “tylko” kolejne 700 metrów i po półtorakilometrowym spacerku wracamy do pływania. Nie wszyscy mieli wózki, więc kilka kajaków dosłownie szorowało całą drogę po asfalcie (brrr…).
W miarę sprawnie ruszam na jez. Dąbrowskie i widzę niknących w oddali Rosadów – ależ ten Piotr ma parę ! (w sensie że żona mu pomaga jako para 🙂
Na jeziorze jednak dogania mnie kilku zawodników z dłuższymi kajakami. kolejna przenoska – tym razem 300 metrów lasem na prywatne jezioro. A po tym jeziorku najdłuższa przenoska na trasie – ponad 2 km do jeziora Stężyckiego. Dochodzę do wody i widzę odpływających Piotrków. Wsiadam i szybko startuję, ale przede mną dwa długie jeziora 6 i 10 km. Tutaj dogania mnie i wyprzedza Krzysiek Stańczak.
Na przenosce w Chmielonku dogania mnie kolejny zawodnik. Później na jeziorze Kłodno wpływam w niewłaściwą zatoczkę i przez to tracę kolejnych kilka – kilkanaście minut. Trochę się denerwuję na siebie, bo takie błędy lubią się mścić…
Wokół spokojna cicha noc, na niebie widać świętojańskie lampiony, jest cicho ciemno i gdyby nie ciśnienie jakie na siebie nałożyłem z wyścigiem chętnie płynąłbym tak aż do ranka…
Na przenoskę w Brodnicy dopływamy już w większej grupie, a do Ostrzyc (koniec kółka jezior Raduńskich) dopływam jako ósmy ok pierwszej w nocy. Zbiorowy meldunek telefoniczny, część grupy robi dłuższą przerwę. Ja po schowaniu wózka, uzupełnieniu płynu w camel-bagu i wyjęciu banana schodzę na wodę jako piąty. Dobra nasza, minąłem trzech :), ale gdzie mi do reszty? Podczas płynięcia zjadam banana i gnam przez rzekę oglądając różowiejące już niebo.
Jeszcze w świetle czołówki doganiam i mijam jednego zawodnika. Za chwilę (w sumie po 18 km rzeki) zaczynają się zwałki – widać że zaczynamy ostrą rockandrollową jazdę po zwałkach Jarem Raduni 🙂 Po 1-2 kilometrach doganiam Krzyśka i za chwilkę Rosadów – mieli kłopot z przeciekającym kajakiem ale już go zlikwidowali. Będąc jako pierwsi z Krzyśkiem płyniemy dalej, zwłaszcza że zza zakrętu słychać kolejnych śmiałków. Na którejś kolejnej zwałce musimy obnosić kajaki. Przy wsiadaniu z pośpiechu robię klasyczny “rożen”: figurę polegającą na tym że dziób utknął mi na mieliźnie, rufa była jeszcze na wysokim brzegu, a ja obróciłem się jak na rożnie i skąpałem się cały w brei po pas. Teraz już naprawdę się zdenerwowałem na siebie i przestałem przejmować detalami takimi jak temperatura, stopień utytłania w błocku, ilośc wody w kajaku itp. Ze sportową złością na samego siebie pokonywałem zwałki jedna za drugą i w ferworze walki ochłonąłem dopiero przed przenoską w Rutce.
Na niej to obecny tam fotograf uświadomił mi że jestem aktualnie lepszy o 20 minut niż w tym samym miejscu w zeszłym roku. Na tej samej przenosce chowam do luku fartuch, zmieniam wiosło z powrotem na “łyżkę” i lecę dalej.
Nieprzerwane chmary muszek unoszące się nad parującą wodą to piękny widok, ale jak się w to wpływa 4 razy na minutę i wlatują we wszystkie dostępne otwory głowy, to zmienia się zdanie na ich temat… A towarzyszyły mi jeszcze przez minimum godzinkę.
Do przenoski w Żukowie dopływam w miarę sprawnie i już chciałem zrobić zakupy w sklepiku, kiedy uświadamiam sobie, że portfel został w samochodzie… No żesz cholera – sam się zrobiłem w konia! Ale może i dobrze – będę miał krótszą przerwę 🙂
Przenoska w Łapinie – jak co roku bardzo upierdliwa z powodu całkowicie nieprzygotowanego zejścia do wody – miejsce nieprzyjazne kajakarzom. Kolejna przenoska – Kolbudy to ostatnia ponad kilometrowa trasa lądowa. Tutaj dopada mnie ekipa fotografów zdziwiona że tak szybko tu dopłynąłem. Uświadomili mi, że na zwałce zrobiłem około godzinną przewagę nad resztą grupy. Kilka zdjęć, meldunek do organizatora i ciągnę kajak.
Wodując w Bielkówku zauważam niższy o ok 40-50 cm poziom wody – oj będzie wesoło… Za kilkoma zakrętami rzeka rozlewa się na ok 50 metrów, ale głębokość jak dobrze poszukam to miejscami jest nawet 20 cm… więc dochodzi mnóstwo lawirowania i szukania głębszych miejsc. Na kolejnym jeziorze Straszyńskim wysepka, którą zawsze mijałem przesmykiem po lewej – teraz jest na stałe połączona z lądem i muszę ją mijać z prawej strony nadkładając drogi. Wysiadając na końcu jeziora przy elektrowni Gołąbkowo potykam się i boleśnie ranię dłonie… Przenoszę kajak, ale krew się leje z obu rąk, więc muszę stanąć i je opatrzyć. Na szczęście jest obowiązek posiadania apteczki na pokładzie. I tak bym ją wziął bo nie waży dużo a zawsze może pomóc. Normalne opatrunki owijam srebrną taśmą i jak kosmita ruszam dalej. Mam świadomość, ze znowu straciłem kilka cennych minut.
Staram się płynąć możliwie sprawnie i w miarę mi to wychodzi. Na szczęście wiem, że nie muszę odpoczywać jak inni. Po to się tyle czasu przygotowywałem, żeby dać radę bez odpoczynku. Co kilka przenosek mały łyk kawy, raz na 2-3 godziny banan i można jechać.
Dopływam do ostatniej stałej przenoski – Pruszcz Gdański. Meldunek do organizatora, odbiera Przemek i informuje mnie, że w Kolbudach zgłosił się ktoś minutę po mnie… Ups, nie mogę pozwolić na to żeby przy takiej konfiguracji zawodników (Kazika nie ma, Piotrek na “dwójce”) i po tylu kilometrach prowadzenia ktoś mi odebrał zwycięstwo na ostatnich kilometrach… Duuuży łyk kawy, banan zjedzony “w locie” i do kajaka. Ostatnie 18 kilometrów do mety pokonuję na pełnej petardzie – ile fabryka mocy dała, ile jeszcze tylko mam siły – oby tylko nie dać się złapać bo będzie kicha. Już nawet czasami słyszałem głosy za sobą – znaczy doganiają mnie, jest ich więcej… Dopiero na mecie okazało się, że to jak zwykle haluny ze zmęczenia :).
Po przyjęciu gratulacji z okazji wygrania DEBILa, ogarnięciu się i lekkim ochłonięciu pytam Przemka gdzie ów zawodnik, który mnie ścigał. On na to ze śmiechem, że się pomylił i był ktoś, ale nie minutę ale godzinę i minutę za mną. No cóż – właśnie miałem wyścigi z duchami swojej własnej wyobraźni, ale podsumowując na dobre mi to wyszło 🙂 Ostatecznie zająłem pierwsze miejsce z wynikiem 18:27, czyli poprawiłem zeszłoroczny wynik o całe 8 minut…
Po mnie kolejno przypłynęli razem “Drwale” czyli bracia Sumara, po nich małżeństwo Rosadów (wielkie gratulacje) i Krzysiek Stańczak. Potem długo nikt. Więcej grzechów nie pamiętam, bo po smacznym i sytym obiadku położyłem się przespać przed podróżą.
Oczywiście już zapisaliśmy się na przyszłoroczną edycję DEBILa 🙂

Zapraszam do relacji zdjęciowej Tomasza Bryka – towarzyszył nam z aparatem prawie całą trasę – to też wysiłek 🙂

Parsęta 100 km 05.05.2012

spływy 2012 Comments Off on Parsęta 100 km 05.05.2012

Wszystko zaczęło się od skądinąd słusznego narzekania na forum, że w Polsce to nie ma żadnego maratonu kajakowego. To co jest (oprócz DEBILa oczywiście) to jakieś krótkie wyścigi po maksymalnie 20-25 km. I tyle. A my rozsmakowani w męczeniu się, potrzebowaliśmy czegoś takiego w Polsce, u siebie.
Od słowa do słowa – Piotr zapowiedział że zorganizuje taki wyścig-zabawę. Oczywiście poza oficjalnym tokiem organizowania, bo by go procedury zjadły. Po prostu skrzyknął kilkunastu kajakarzy mających trochę nierówno pod sufitem, żeby się pościgali na prawdziwym męskim dystansie. Oczywiście wybór Piotra padł na rzekę, którą miał pod ręką i dobrze znał – Parsętę. Przepłynął się nią wcześniej sam, opisując trasę i ustalając przybliżony rozkład godzinowy wyprawy.
Aby wszystko miało ręce i nogi umówiliśmy się na forum, że większość z nas spotyka się dzień wcześniej u Piotra i od niego wystartujemy na rzekę.
Oczywiście jak można się było spodziewać powitalne party na tyle się rozkręciło, że padła nawet propozycja aby nie płynąć, bo zabawa fajna 🙂
Niemniej jednak następnego dnia, w sobotę 05.05.2012 wszyscy wstaliśmy o 3:30 aby spokojnie zjeść śniadanko, spakować się i dojechać na start przed 6:00 rano. Na starcie czekało już na nas kilka osób, które tu biwakowały od wczoraj. Sam start organizacyjnie poszedł bardzo sprawnie – Piotr z Jolą mądrze wymyślili, że skoro na początku jest zwałka dobrze byłoby gdyby ludzi się nie tłoczyli na przeszkodach. Po wylosowaniu numerów startowych byliśmy puszczani na wodę co minutę.
Oczywiście już na wodzie po pierwszym kilometrze zaczęły się robić przetasowania i zmiana kolejności płynących. Ci, którzy mieli kajaki dłuższe – dłużej męczyli się na przeszkodach, a niektóre musieli obnosić. My na krótszych mieliśmy świadomość, że teraz ich wyprzedzimy, ale na płaskiej wodzie będzie inna rozmowa 🙂
Już po minięciu Ropucha i jeszcze jednej osoby na którymś z niezliczonych zakrętów widzę pierwszą ofiarę rzeki – stoi sobie kolega i spokojnie wylewa wodę z kajaka… Znaczy się kabina. Ale jest cały i nie płacze, tak więc da sobie radę – płynę dalej. Na jakiś czas przyłączam się do Tomka Woźniaka i płyniemy razem. Tylko na chwilę straciłem go z oczu i wypływając zza zakrętu słyszę “Milimetr, dawaj dzióbek!” – no i wiem już wszystko. Zawinęło biedaka na kontuzjowaną rękę (zgłaszał to przed płynięciem) i wbiło pod kołki na zakręcie nurtu. Pomagam biedakowi, ale on płynie do brzegu na boku z powodu dużej ilości wody w kajaku. Krzyczę mu tylko na pożegnanie że jak się ogarnie to niech mnie dogania i będziemy płynęli dalej.
Od tej pory płynąłem sam. Jeszcze minąłem kilku ludzi, a to ktoś minął mnie… W miarę kończenia się zwałek sytuacja staje się coraz bardziej klarowna. Na pierwszym punkcie posiłkowym zjawiam się jako czwarty, ale właśnie w momencie przebierania się minął mnie Tomek Sumara. Nic to. Super Support Team w składzie Jola, Kinga i moja żona Agnieszka ogarnia mnie tak sprawnie, że aż żal płynąć dalej – chętnie bym z nimi został 🙂 Na tym punkcie widzę także Tomka Woźniaka już przebranego – znaczy się musiał biedak sobie odpuścić wygłupy na zwałkach. Od dziewczyn dowiaduję się że za mną kilkanaście minut jest Renata. Oczywiście poziom testosteronu wzrósł we mnie na tyle, że od razu wsiadam do kajaka i płynę – no jak to dziewczyna ma mnie wyprzedzić? Potem się okazało że z Renią przegrać to jak wygrać – jest naprawdę mocna i lepsza od wielu facetów.
Z powodu braku zegarka oraz mapy z opisem trasy płynę na ślepo – nie znając punktów charakterystycznych ani odległości (drogi nie pomylę :). Co jakiś czas Tomek – mąż Reni, pojawia się na brzegu bądź moście w środku lasu i dzięki niemu jako tako orientuję się co i jak. Trochę stresująca jest świadomość, że cały czas, niedaleko za mną jest ktoś, kto może mnie zaraz wyprzedzić. Z takim bagażem wrażeń dopływam do drugiego punktu posiłkowego.
Na nim dowiaduję się, że Kamil jest ok godzinę przede mną więc mogę sobie odpuścić wyścigi przynajmniej z nim. Płynąc na mojej mydelniczce nie osiągnę takiej prędkości jak on na Combi. Sytuacja jest już zasadniczo poukładana: przede mną Kamil na Combi, Kazik na Diable i dwóch braci Sumara na dłuższych łódkach. Za mną wiem, że jest Renia i na pewno Krzysiek Stańczak na swoim dłuższym kajaku. Tych dwoje muszę się obawiać, więc kołek w zęby i wiosłować trzeba. Jakoś nikt mi nie uświadomił, że teraz właśnie zaczyna się ok 6 km stojącej wody i oczywiście pod wiatr. Te kilometry ciągną się niemiłosiernie i za każdym zakrętem wypatruję budowli elektrowni. Wreszcie jest, ale z górnej strony widać tylko dwie barierki i tyle. Dopływam, obnoszę (jest nawet oznakowanie dla kajakarzy) i dopiero od dolnej strony widać, że jest to całkiem spora budowla przy różnicy poziomów rzędu 5 metrów. Ponoć Niemcy budowali ją tak, żeby nie było jej widać z samolotów, cała machineria jest ukryta pod ziemią.
Teraz po tej elektrowni prąd rzeki jest już wyczuwalny, a zwałek mimo zapowiedzi wędkarzy praktycznie nie ma – co oni wiedzą na temat zwałek 🙂 Od tej pory pozostaje mi nieustanne, monotonne wiosłowanie nie wiadomo dokąd i do kiedy. Mając cały czas świadomość, że za plecami mam dwóch killerów nie mogę sobie odpuścić, tylko muszę przeć do przodu mając nadzieję, że zanim dopłynę nie dam się wyprzedzić. Na takim wiosłowaniu mijają mi całe tygodnie (w moim odczuciu) aż wreszcie widzę jakiś most. Nie mając żadnej pewności, że to meta przyspieszam tylko nieznacznie, ale gdy widzę krzątających się koło niego ludzi wiem, że to koniec rzeźni. Dopływam trafiając na już rozkręconą imprezę. Ognisko, kiełbaski, gorąca herbata, a przede wszystkim gratulacje od żony i reszty świata. Dowiaduję się że jestem piąty i wykręciłem czas 13 godz 38 minut – moim zdaniem całkiem przyzwoity jak na krótki kajak. Za chwilę na metę wpada Krzysiek Stańczak (3 min po mnie) a za nim Renia (kolejne 11 minut) – oj niewiele im brakowało żeby mnie pochłonąć… Ale teraz to ja już jestem na mecie, przebrany w suche ciuchy i zaczynam ochłaniać, to mogę sobie pogadać. Renacie specjalne powitanie urządził Tomek – z szampanem i w ogóle bardzo uroczyście – należało się jej jak cholera.
Potem kolejno wpadają na metę pozostali straceńcy oraz Ślimak w swoim filozoficznym tempie 🙂 – też skończył, też jest wygrany.
Każdy dostaje pamiątkowy dyplom, oczywiście Kamil jako pierwszy – nagrodę niespodziankę (nie powiem co to, zapraszam za rok :). Impreza po spakowaniu kajaków i zapadnięciu ciemności z powrotem przenosi się do domu Rosadów. Tam jeszcze obgadujemy różne przygody, na gorąco oglądamy zdjęcia i umawiamy się oczywiście na przyszły rok. Ja kładę się spać o pierwszej w nocy i od razu zasypiam jak zabity. Następnego ranka już nic nie musimy. Wstajemy w swoim tempie i powoli rozjeżdżamy się do domów. Aż szkoda jechać, tak sympatyczną atmosferę stworzyli gospodarze…
Ale cóż, wrócimy tu na pewno za rok, tym razem z moją Karolinką 13,5 – wtedy będzie można poprawić wynik.
Oficjalna lista wyników jest tutaj
Tymczasem zapraszam do galerii zdjęć Piotra.

Gauja XXL 2012 – 312 km w kajaku

spływy 2012 Comments Off on Gauja XXL 2012 – 312 km w kajaku

Gauja XXL 2012 – najdłuższy wyścig kajakowy Europy 27-29.04.2012
W tym roku przygotowania do wyprawy były inne niż w zeszłym – teraz wiedziałem na co się porywam więc już nie było tak strasznie. Nie popełniliśmy w tym roku kilku błędów, które na pewno odbiły się na wyścigu. Po pierwsze przyjechaliśmy na miejsce dzień wcześniej i wyspaliśmy się do oporu w noc przed zabawą. Ja wstałem ok 11:00 bo już nie mogłem dłużej leżeć. Spaliśmy przy zaporze wodnej na Gauji ok 8 km od startu.
Po spokojnym dniu spędzonym głównie na opowieściach kajakowych byliśmy naładowani pozytywną energią. Byliśmy przecież w mocnym składzie: Kazik, którego nie trzeba przedstawiać; Piotrek – objawienie długodystansowców sprzed 2 lat silny jak koń i niebywale wytrzymały; nasz furman Ropuch – gość o niesamowitym doświadczeniu i spokoju, mistrz motywacji, w cywilu też długodystansowiec; no i dwa leszcze – Artur – niesamowity człowiek bawiący się w kajak od roku, a z marszu robiący DEBILA i inne takie, oraz ja.

Wraz z nami na Łotwę przybyło cieplejsze powietrze. Piotrek będący tu od tygodnia mówił nam że śnieg i lód w lasach to jeszcze norma, a tegoroczne Vohandu Maraton skrócono z powodu zamarzniętego jeziora. Dlatego na prognozy pogody spojrzeliśmy z innej strony… Faktycznie powietrze było ciepłe, ale po chwile stania w cieniu wcale nie było przyjemnie. Ziemia także jeszcze była zmarznięta. Niemniej jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi były pozytywne: prognozy mówiły o temperaturze w dzień do 16C a w nocy min 6C przy minimalnym wietrze i opadach. Woda w rzece była wyższa o prawie metr i prąd mocniej niż przed rokiem ciągnął – dawało to lepsze rokowania.
Na start jak zwykle zjechało dość dużo ludzi. W sumie to niszowy sport i mało komu chce się w to bawić, ale zgodnie z notatkami Didzisa wystartowało 58 ekip na przeróżnych łodziach. Przeważnie były to kajaki morskie jedynki i dwójki, ale zdarzały się i przedziwne konstrukcje jak ta:

Po zwodowaniu łódek podpłynęliśmy do mostu z którego miał być ogłoszony sygnał startu. Przed samym startem mieliśmy jeszcze jedną atrakcję – jeden z zawodników podczas manewrowania się wyłożył i była pierwsza kabina 🙂
Godzina 19:00 start, oczywiście wszyscy zaczęliśmy mielić wodę aż miło, tylko że w przeciwieństwie do zeszłego roku nie robiliśmy tego w ulewie ale w przyjemnym słoneczku. Miałem nawet lekkie obawy czy aby nie jestem za ciepło ubrany, ale w sumie wolę się rozebrać jak mi będzie gorąco, niż stawać na trasie zmarznięty i szukać ubrania suchego.
Już na samym początku po pierwszych kilku kilometrach karty były porozdawane – ściganci zniknęli z przodu, a bumelanci zniknęli gdzieś z tyłu. Jeszcze przez dłuższy czas za sobą widziałem dwie jedynki, ale też znikły za horyzontem i zostałem sam. Z racji początku spływu i tego że rzeka niosła – a początku wyszła mi całkiem przyzwoita średnia – pierwsze 38 km zrobiłem w 3 godziny, więc naprawdę nieźle. Zeszłoroczne szypoty były głęboko pod wodą, jednak i tak nieźle falowały, a że działo się to w czasie gdy byłem juz na granicy widzialności – było to średnio przyjemne odczucie… Ale nic to.

Płynąc spokojnie swoim tempem starałem się nie zapalać czołówki, bo widzialność nie była zła, czasami tylko ciężko było stwierdzić, w którą stronę rzeka skręca. Z tego powodu zwolniłem na tyle, że dogonił mnie jeden z zawodników – jak się okazało całkiem sympatyczny Łotysz – Gatis. Dzięki Gatisowi zmieniłem rozumienie pojęcia “światło w nocy” 🙂 Podczas gdy moja, wydawałoby się porządna, czołówka Petzla dawała snop światła na prawie 60 m, jego zestaw dawał światło z mocą ekipy filmowej kręcącej nocne zdjęcia. Jego czołówka oświetlała wszystko na 100 metrów naprzód z taką siłą, że można było liczyć komary… Po jego szczerym pytaniu czy moja czołówka to “a joke” skapitulowałem i podjąłem decyzję, że jest moim “best friendem” bo ma “super light” 🙂 Resztę nocy spędziliśmy płynąc razem i rozmawiając w dziwnym dialekcie angielsko-rosyjskim. Jedyna ciekawostka dodatkowa to przyjemny śnieg z deszczem nad ranem – spadł mimo prognoz że nic takiego się nie stanie.
Jak się okazało miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo kolega okazał się mieszkańcem Cesis – miasta w którym jest drugi checkpoint – więc rzekę zna doskonale. Kolejny punkt dla mnie – nie będę musiał płacić “frycowego” jak na pierwszym DEBILu… Dodatkowym atutem było jego tempo płynięcia – bardzo podobne do mojego, więc nie męczyliśmy się wzajemnie.
Na pierwszym checkpoincie, na który przypłynęliśmy razem z Gatisem, popis dał Ropuch – szybka, profesjonalna pomoc, genialna motywacja, opieka jego i Joli. Dali z siebie wszystko aby nas wspomóc. W momencie gdy schodziłem na wodę, wiedziałem że nie można było zrobić więcej dla płynącego – wielkie dzięki dla obojga 🙂 Dowiedziałem się także, że Kazik z Piotrkiem są już lepsi ode mnie o około godzinę, ale przyjąłem to na zasadzie informacji ogólnej a nie rywalizacji – wiedziałem że są poza moim zasięgiem, więc nie będę się kopał z koniem 🙂
Dla mnie było ważne, ze pierwsza nocka za nami, że dałem radę i teraz będzie już tylko lepiej – każdy metr od teraz był rekordem w stosunku do zeszłego roku. Ale bez tak ciężkich przemyśleń spokojnie ruszyliśmy we dwóch dalej.
Gatis miał GPSa i zegarek, ja – rozpiskę kilometrażu, więc sprawdzaliśmy tempo płynięcia, żeby jakieś utrzymywać 🙂 Trochę było to trudne, bo punkty charakterystyczne – mosty – są nie częściej niż co jakieś 30-40 km, a to przecież minimum 3-4 godziny płynięcia. Przypominam że aby utrzymać tempo rzędu 10-11 km/godz, jakim płynęliśmy trzeba trochę się ruszać 🙂
Oczywiście w miarę płynięcia przyjaźń polsko-łotewska rosła. Gatis poczęstował mnie żelem z kofeiną abyśmy nie zasnęli, ja go z kolei raczyłem bananami i użyczyłem mu maści do bolących nadgarstków. Przede wszystkim dawaliśmy siebie – przecież zawsze jest przyjemniej płynąć z kimś niż sam. Zwłaszcza gdy trafia się człowiek z innej bajki, z innego kraju, robiący tak samo ekstremalną rzecz, w tym samym czasie, miejscu i tempie. A do tego normalny.
Jakieś 40 km przed drugim checkpointem zaczęły się słynne klify Gauji – fantastyczne twory natury na brzegach rzeki. Warto tam pojechać i spłynąć ten odcinek rzeki żeby się na to jeszcze raz pogapić – robią naprawdę wielkie wrażenie. Dopływając wiedzieliśmy że płyniemy po to aby ukończyć bieg, a nie przerwać go jak przed rokiem – Gatis też się wtedy wycofał – tuż przed bystrzami Kazu z powodu hipotermii. Tym razem byliśmy mocniejsi 🙂
Na checkpoincie w Cesis na Gatisa czekała mama i znajomi, na mnie Ropuch i Jola. Wiadomości nie były przyjemne, ale i nie straszne. Piotr wycofał się rywalizacji z powodu kontuzji 🙁 – domyślam że czuł się tak samo zły na siebie jak ja przed rokiem. Kazik z czołówką stawki wyprzedzał nas już o jakieś 4 godziny, więc jego czas był dla mnie informacją abstrakcyjną 🙂 W tym miejscu zabalowaliśmy nie 30 minut jak nakazywał regulamin, ale całą godzinę żeby się lepiej zregenerować – to było najważniejsze dla głowy. Ciało było przygotowane do takiego zmęczenia. Ciało nie było jednak przygotowane na dużą ekspozycję na słońcu i miałem już po prostu spaloną twarz – zero zabezpieczeń a płynąłem cały dzień…
W tym miejscu jak przed rokiem podawano solnicę – mega smaczną mięsną zupę ze śmietaną i szczypiorkiem. Pełna miska zupy naprawdę dała wzmocnienie. Dodatkowo Ropuch z Jolą przygotowali mi zwiększoną dawkę kofeiny – szła druga noc płynięcia, a to wcale nie było zachęcającą informacją.
Po wypłynięciu na trzeci, ostatni etap wyścigu wiedzieliśmy że go ukończymy, tylko nie zdawałem sobie sprawy w jakim stanie będę na mecie 🙂 Zaraz na początku, jeszcze podczas światła dziennego znowu podziwialiśmy piękne wysokie klify. Właściwością klifów było także to, że duża ilość wody na skałach tworzyła silne strumienie zmieniające kierunek płynięcia – tak więc trzeba było zachować zwiększoną czujność. Na jednym z takich miejsc gdzie główny nurt szedł przy samej skale, tworzyła się ogromna cofka, która wciągnęła jak piórko długi kajak Gatisa – zrobił w niej jedno kółko i udało mu się z niej wydostać. Jeszcze przed charakterystycznym mostem w Siguldzie złapała nas tek mocna ulewa, że myślałem, że ktoś leje na nas wodę z wiadra 🙂
Później było tylko weselej. Zmieniliśmy szyk płynięcia w stosunku do zeszłej nocy, kiedy płynęliśmy obok siebie. Wtedy mocne światło Gatisa powodowało, że miałem problemy z prawidłowym postrzeganiem rzeczywistości gdy już byłem senny. Teraz ja płynąłem z przodu jakieś 20 m przed Gatisem, on oświetlał wszystko przede mną, a kierował się na światło mojego odblasku. Szło nam dosyć sprawnie, ale od pewnego momentu znowu zacząłem odczuwać zmęczenie, senność i pojawiły się “haluny”. Gdy spotkaliśmy kolegę Gatisa, oni płynęli obok siebie rozmawiając, ja z przodu samotnie. Oświetlane po bokach drzewa i krzaki zaczęły mi się jawić jako fantastyczne twory, obrazy, ruchome rzeźby itp. Wiedziałem że zaczynam
zasypiać i mam omamy wzrokowe, więc może być niebezpiecznie. Porcja kofeiny w żelu i kolejne łyki kawy już nie miały takiej siły jak poprzedniej nocy. Ciągłe moczenie twarzy zimną wodą także… Za mostem w Ilkenie jest ok 7 km przeróżnych wysp pomiędzy którymi się płynie – ja tego odcinka praktycznie nie pamiętam, bo spałem z otwartymi oczami wiosłując w tempie ok 10 km/godz i nawet reagując na polecenia “left/right”.
Już pod koniec wysp gdy po raz któryś z kolei spytałem Gatisa gdzie jesteśmy – on się chyba też pomylił, bo powiedział że mamy jeszcze około 4 km do mety. Wtedy podjąłem decyzję, że aby jak najszybciej zasnąć w bezpieczny sposób muszę być jak najszybciej na mecie. Ruszyłem więc z kopyta wiosłując z pełną prędkością. Jak się okazało pomyłka Gatisa była niemała bo zamiast 4 zrobiło się 18 km, które pokonałem na pełnej prędkości. Dało mi to przewagę nad nim i jego kolegą aż 25 minut na mecie, ale teraz nie chodziło mi o wynik tylko o możliwie szybkie przebranie się i zaśnięcie.
Na mecie oczywiście ogromna satysfakcja, radość, takie emocje że za godzinę zapomniałem o spaniu… Zrozumiałem chyba wszystkich, którzy podejmują tego typu wyzwania i je kończą. Każdy kto ukończy taki Mount Everest swojego sportu chyba zaczyna inaczej patrzeć na swoje dotychczasowe dokonania. Oficjalnie przystąpiło do rywalizacji 58 ekip – ukończyło 16, oficjalne wyniki są tutaj

I na koniec jeszcze jedna pouczająca rzecz. Gdy robiliśmy z Kazikiem 208 km podszedł do nas gościu i stwierdził że płynęliśmy z prądem (phi…) – myśleliśmy że go zdemolujemy… Dzisiaj rozmawiając z 4-letnim synkiem spytał mnie dlaczego tak długo spałem. Odpowiedziałem że byłem bardzo zmęczony, bo pływałem kajakiem. A on na to – jak to? czym się zmęczyłeś? przecież cały czas siedziałeś!!! – dziecięca logika jest nie do podważenia 🙂
Tym przesłaniem kończę relację. Oczywiście wielkie pozdrowienia dla uczestników, naszej kochanej Ropuchowej obsługi i dla Ptaka.

 

Znowu mi się coś ze zdjęciami zrobiło, zapraszam więc do galerii tutaj i do galerii okiem Ropucha tutaj, kilka zdjęć Didzisa jest tutaj

Ostatni tej wiosny zimowy spracer Wisłą 31.03 – 01.04

spływy 2012 Comments Off on Ostatni tej wiosny zimowy spracer Wisłą 31.03 – 01.04

Artur planował swój spływ w szczytnym celu i ja tylko “dokleiłem” się do niego towarzysko. W Krakowie pod Wawelem na starcie zobaczyłem Artura ze znajomymi wśród reporterów robiących zdjęcia, udzielającego wywiadów itp. Uznałem że to super, że gość ma takie przełożenie medialne i potrafi dobrze zorganizować akcję. Wystartowaliśmy dokładnie o 13:13 co też było ustalone przez Artura 🙂

Zgodnie z zapowiedziami “trochę” wiało i “trochę” padało. To “trochę” wiania to było około 95% czasu jaki spędziliśmy na wodzie i lądzie. Różnica taka że czasem wiało mocno, a czasem mocniej. Z opadami też było różnie – bo padał gęsty deszcz, a czasami mniejszy, później dla rozrywki trochę padającego poziomo śniegu, a drugiego dnia przypomnieliśmy sobie także o gradzie. Ten największy miał gradziny nawet do 1 cm (będzie na zdjęciu).

Generalnie pierwszego dnia udało nam się ze śluzowaniem – przenoszenie w pełni załadowanych kajaków byłoby nie tylko ciężkie, ale i wyczerpujące. Do zachodu słońca udało nam się zrobić aż 60 km. Zgodnie z opisem trasy po drugiej śluzie Wisła to nieciekawy kanał dla barek. Na tyle nieciekawy, że trudno gdziekolwiek na chwilkę stanąć aby coś zjeść alboco 🙂 Dopiero po ujściu Raby na 136 km zauważyłem jakąkolwiek miejscówkę gdzie można było wyjść na ląd i rozbić obóz. Po wyjściu z kajaków i zaprzestaniu wiosłowania odczuliśmy jacy jesteśmy przemoczeni i zziębnięci. Rozbicie namiotu jeszcze jako-tako nam się udało, ale niestety nie mieliśmy innej lokalizacji do wyboru, więc zrobiliśmy to przy krzakach. Krzaki dawały iluzoryczną osłonę przed wiatrem toteż już po szybkiej kolacji ubrani w dwie warstwy ciepłych (?) ubrań wpakowaliśmy się do śpiworów. Niestety z całej nocki udało mi się przespać z godzinę, resztę nocy dygotałem z zimna.

Tuż przed 5 rano Artur zaczął się krzątać i powoli pakować graty do kajaka. Wstałem więc i ja. Ubrałem się tym razem w trzy warstwy ubrań i po pół godzinie rozruszania powiedzmy, że nie dygotałem z zimna. Poranną ciekawostką było to że nocna wichura przyniosła spore opady śniegu i obudziliśmy się w białym krajobrazie. Ostatnią atrakcją przy śniadaniu było zamarznięcie butli z gazem więc ledwie udało mi się ugotować pół litra wody na herbatę…

Po tym optymistycznym rozpoczęciu dnia ruszyliśmy w trasę ok 7:00. Tempo nadaliśmy w miarę rześkie, bo pierwszy odpoczynek zrobiliśmy o 10:00 przy promie górnolinowym w Nowym Korczynie na 169km rzeki. Drugą przerwę o 13:20 zaraz za mostem w Szczucinie – na 194 km – tu już widać, że szło nam słabiej. Podczas drugiej przerwy podjąłem także decyzję o wycofaniu się z dalszej przygody i wezwałem na pomoc żonę. Umówiliśmy się że odbierze mnie w Połańcu – na 221 km Wisły, a po moim 85 km tego dnia. Wycofałem się z bardzo przyziemnych powodów – pozostał mi już tylko jeden komplet suchych ubrań, a żeby przetrzymać noc (którą zapowiadano na zimniejszą od poprzedniej) musiałem mieć minimum dwie a najlepiej trzy warstwy ubrań. Nie miałem też żadnej nadziei na ciepło w postaci ognia i ciepłej strawy… Wolałem nie ryzykować.

Artur popłynął dalej nie biorąc ode mnie namiotu – przez telefon udało mu się dogadać jakieś spanie chyba w Baranowie Sandomierskim. Życzę mu jak najlepiej, ale dzisiaj wieczorem (jest 02.04) wiem, że to był także ciężki dzień i wiem że trafił na najgorszy weekend w ciągu miesiąca jak na taką wyprawę…

Zapraszam do relacji zdjęciowej z “mojej” części wyprawy.

[do góry]

Trochę dłuższa wycieczka w poprzek Wisły 18.03.2012

spływy 2012 Comments Off on Trochę dłuższa wycieczka w poprzek Wisły 18.03.2012

W niedzielę 18.03.2012 tak jak postanowiliśmy – rozpoczęliśmy wyprawę w Gościeńczycach. Na wodę zeszliśmy o 8:19 w składzie Grzegorz O., Kazik i ja. Plan przed nami ambitny, bo chcieliśmy pokonać Jeziorkę do ujścia, a potem Wisłą pod prąd wbić się w Świder do Józefowa.
Po pół godzinie płynięcia doganiamy drugi dzisiejszy skład – Marka M. i Mikołaja. Kilka fotek, wymiana uprzejmości ruszamy w drogę. Nasz plan jest dzisiaj napięty i nie możemy sobie pozwolić na zbyt długie podziwianie przyrody. A przez pierwszą część drogi, czyli ok 22 km dość często napotykamy na zwałki – może niezbyt ciężkie, ale za to skutecznie spowalniające. Dodatkowym utrudnieniem jest cała masa wędkarzy po obu brzegach tak, że czasami nie wiadomo którym brzegiem płynąć 🙂
Pierwszy postój po 15,5 km pokonanych w czasie 2:40 na świeżo skróconym zakolu rzeki. Leśniczówkę Bogatki mijamy dokładnie po 3 i pół godzinie od startu – w sumie to był dobry odcinek na rozgrzewkę… Kolejne małe przerwy w płynięciu mamy na każdej zastawce – wszystkie dzisiaj obnosimy. Na tych położonych w Jazgarzewie, Piasecznie czy Konstancinie w słoneczną niedzielę stanowimy małą atrakcję dla spacerujących ludzi. Wbrew wcześniejszym sugestiom Kazika dolna Jeziorka nie jest już tak zarośnięta i zawalona jak to było kilkanaście lat temu. Teraz brzegi są wygolone prawie na łyso i nie ma drzew w nurcie.
Kolejny postój robimy na 43-cim kilometrze po 7 i pół godzinie płynięcia. Później oglądając mapę zauważyłem, że kaskada przy której zrobiliśmy popas pokrywa się z syfonem, gdzie pod Jeziorką przepływa Wilanówka. Po postoju musimy sprawnie ruszać na ostatni odcinek – końcówka Jeziorki, potem 5 km Wisłą i Świdrem pod prąd, a to wszystko na krótkich kajakach, mając już za sobą parę kilometrów dzisiaj. Tak poruszając jeszcze kwestię kilometrów, to niejaki “Letman”, gdy planowałem dzisiejszą trasę informował mnie, że samej Jeziorki będzie ok 37 km. Jakoś chyba płynęliśmy dookoła bo nam wykazało ciut ponad 44 km tej rzeczki. Ogólnie zrobiliśmy 49,3 km w 9 godzin 18 minut wliczając w to postoje, więc uważam to za całkiem przyzwoity wynik, biorąc pod uwagę przenoski stałe i dodatkową atrakcję w postaci przeciekającego kajaka Grzegorza. Zasadniczo jak zwykle było pięknie i już umawiamy się na kolejne “spacerki” kajakiem. Jedyne średnio przyjemne chwile spędzaliśmy pokonując zwałki na których nagromadziło się mnóstwo śmieci – a ponoć powiat piaseczyński chlubi się Jeziorką, tylko że jakoś nic z tego nie wynika dla samej rzeki…

Zapraszam do galerii.

[do góry]

Mienia, Świder 26.02.2012 otwarcie sezonu polodowego

spływy 2012 Comments Off on Mienia, Świder 26.02.2012 otwarcie sezonu polodowego

26.02.2012 otworzyliśmy sezon polodow(cow)y. Po dwóch tygodniach lutych mrozów wszystkie rzeki były skute lodem więc pływanie nie było możliwe na żadnej rzece. Rankiem o 7:00 zbiórka u mnie – zjawił się Kazik i ja oczywiście ale i kolega z forum Janek “Jaki” – jak się okazało mój ziomal z sąsiedniej ulicy. Po drodze wpadliśmy jeszcze po Janosika i wystartowaliśmy z Kącka o 8:19.
Woda wysoka jak rzadko kiedy – na zdjęciach widać, że nawet nie przepłynęlibyśmy pod mostem z którego startowaliśmy. Stan wodowskazu na Świdrze na co dzień pokazuje 70-100 cm i przepływ rzędu 3-6 m3, podczas lipcowych powodzi było to: 225 cm i 35 m3, dzisiaj rano wskazywało rekordowe 304 cm i przepływ 51,4 m3. Już po południu było mniej, więc załapaliśmy się na rekordowej wysokości falę 🙂
Od samego początku aż do końca trasy płynięcie było nie tyle przemieszczaniem się wprzód, ale znajdowaniem sobie miejsca na wodzie przy niewielkim wysiłku napędowym. Średnia płynięcia i tak wyszła ponad 6km/h
Miejscami rzeka miała szerokość kilkaset metrów i tylko mocniejsze ciągnięcie do przodu wskazywało gdzie jest koryto. Czasami dochodziło do sytuacji gdzie nurt rzeki był wyżej o 10-20 cm wyżej niż okoliczne pola. W jednym miejscu woda z szumem przelewała się do rowu melioracyjnego będącego niżej o jakieś pół metra…
W pewnym momencie na trasie w zakolu zobaczyliśmy duże połacie grubej kry, która zaczęła płynąć razem z nami. Te ogromne masy lodu stanowiły realne niebezpieczeństwo w razie przyparcia do zwałki lub innej przeszkody. Dopływając do Wiązowny musieliśmy obnieść mostek pod ul. Kościelną, więc zrobiliśmy sobie mały popas na łyk kawy i batona. W Wiązownej właśnie było organizowany półmaraton, więc było i trochę ludzi, którzy myśleli że jesteśmy jedną z atrakcji 🙂 Po przerwie już do końca dnia kawały lodu w wodzie płynęły przed i za nami. Zrobiło się z tego kilka ładnych zwałek drzewno-lodowych. Po 2,5 godzinie od startu byliśmy już na ujściu Mieni do Świdra, gdzie zrobiliśmy sobie drugą przerwę.
Od tego czasu charakter płynięcie trochę się zmienił – teraz już nie było całej szerokości koryta do płynięcia… Teraz już ponad połowa szerokości była zlodowacona i ta pokrywa lodowa była właśnie na etapie zmiany w krę. Tutaj płaty lodu miały po kilkadziesiąt metrów długości i nawet do 30 cm grubości, więc były już nie tyle elementem zabawy, co po prostu w wielu miejscach blokowały koryto rzeki. Oczywiście korzystaliśmy z wysokiego poziomu rzeki i mijaliśmy te zlodowacenia bokiem – płynęliśmy lasem 🙂
Dopłynąwszy do bałwanów pod mostem kolejowym ja i Jaki obnieśliśmy most pomni wczorajszego filmu, natomiast Kazik z Janosikiem zdecydowali się spłynąć. Film z tego pływania umieściłem także na forum, żeby było porównanie – jak może się zmienić rzeka w ciągu jednego dnia.
Ostatecznie skończyliśmy spływ po zrobieniu 15,26 km w 3:21 włącznie z postojami. Oczywiście w maju odległość między startem i metą będą większe, bo część zakrętów rzeki mogliśmy po prostu ścinać płynąć lasem :).
Dodatkowym plusem dzisiejszej eskapady jest nowy kompan do zwałek i jeśli ktoś ma ochotę to i do górskiego pływania.

Relacja zdjęciowa jest skromna, bo nikt nie wziął aparatu, więc zdjęcia robiłem telefonem podczas postojów 🙂

 

[do góry]