Jesienna Marózka i Łyna 12-13.10.2013

spływy 2013 Comments Off on Jesienna Marózka i Łyna 12-13.10.2013

Na udział w spływie zdecydowaliśmy się z Agnieszką w ostatniej chwili – w piątek 11.10.2013 po południu. Część ekipy tj. Hipolit, Ania, Agnieszka, Jacek i Grzegorz, ruszyła w piątek wieczorem i rozbiła się z namiotami na mecie w Kurkach w miejscowej wypożyczalni kajaków. My z Agnieszką zabraliśmy się razem z Kasią i Grzegorzem w sobotę rano i na starcie w Waplewie zameldowaliśmy się ok 8:30 rano.
Na miejscu spotkaliśmy Korsarza i Edytę – z Brodnicy, którzy mieli spędzić z nami ten weekend. Po rozpakowaniu kajaków kierowcy pojechali rozstawiać auto na przenoskę w Swaderkach, a my mieliśmy czas aby przenieść kajaki na start i pogawędzić z właścicielem MEW z której to startowaliśmy.

Całkiem ciekawa jest historia obiektu, bo mimo że wszyscy nazywają to młynem to tak naprawdę jest tutaj Mała Elektrownia Wodna (MEW). Miejsce przestało być młynem na początku lat 60-tych ubiegłego wieku po tym jak został on rozebrany dla cegły, a urządzenia sprzedane na złom. Teraz jest tu turbina o niewielkiej mocy rzędu 45 kW przy dość dużej różnicy poziomów wody – około 7 metrów. Oczywiście przy dzisiejszym przepływie około 0,4m3/sek MEW nie osiąga swoich szczytowych możliwości, niemniej jednak pozwoli zaspokoić wszelakie potrzeby właściciela.

Po przyjeździe kierowców i ekipy z Kurek startujemy. Kajaki trzeba znieść z ok 4-metrowego nasypu do koryta rzeki, co mnie i Hipolita przerosło, więc zjechaliśmy w kajakach korzystając ze starej dobrej grawitacji 🙂 Jak już my się nachlapaliśmy zaczęli startować pozostali. Chętnie pomagaliśmy gdy Ania stwierdziła że jednak da sobie radę bez naszej pomocy. Tuż po skończeniu tego zdania zdała sobie sprawę że uciekł jej z ręki kajak z wiosłem na drugi brzeg rzeczki i jednak musi poprosić o pomoc…

Na jednej jedynej zwałce na tym odcinku niektórzy musieli wysiadać, a co najciekawsze – tuż po niej część wybrała lewą odnogę rzeczki. My popłynęliśmy prosto i odbiliśmy w lewo dopiero gdy nam to wskazała strzałka na drzewie. Tak czy inaczej spotkaliśmy się w przekopie prowadzącym z jeziora Myślice do rzeki. Z 4-metrowej szerokości przekopu prowadzącego przez mokradła mogliśmy zaobserwować parę bielików, którą prawie udało mi się sfotografować, prawie 🙂

Tuż po przepłynięciu pod mostem kolejowym na trasie Olsztynek-Nidzica, rzeka wpływa w las i jesienna przyroda przygotowuje nam kolejną niespodziankę – zmienne iglasto-liściaste zalesienie brzegów powoduje że prawie każde drzewo ma szatę kolorystyczną inną od swoich sąsiadów. Dodatkową atrakcją jest głęboki, miejscami 10-metrowej głębokości jar, przez który wije się Marózka. Trzeba pamiętać że cały czas płyniemy niewielką rzeczką o szerokości dochodzącej miejscami do 5 metrów szerokości i na tyle płytkiej że wciąż trzeba szukać nurtu aby nie szorować kajakiem po kamieniach.

Po wpłynięciu na jezioro Maróz, zbieramy się wszyscy razem i po krótkiej naradzie dzwonimy do smażalni ryb w Swaderkach aby zamówić obiad na który mamy zamiar zgłosić się za ok godzinę. Faktycznie – za godzinę dobiliśmy do brzegu i po spakowaniu rzeczy na przyczepę (przenoska) – przeszliśmy do smażalni na pstrągi.

Po przenosce/przewózce wsiedliśmy do kajaków i czym prędzej ruszyliśmy dalej. Zaczęło się już ściemniać więc musieliśmy trochę przyspieszyć. Za jeziorem Świętym kolejna przenoska, tyle że wcale nie oznaczona. Obnosimy kajaki lewą stroną wzdłuż płotu a potem w prawo do wody – razem około 300 metrów, ale do wody schodziliśmy już przy czołówkach. W sumie to całkiem fajne doświadczenie dla kogoś kto nie pływał w świetle czołówki 🙂 Po kilkuset metrach Marózka łączy się z Łyną i po kolejnych 100 metrach mamy obóz. Dzisiejszy dystans 23 km pokonane w 6 i pół godziny!

Następnego dnia mała modyfikacja składu: Agnieszka i Kasia wybierają okoliczne lasy i zbieranie grzybów, a cała reszta na wodę i płyniemy w stronę źródeł Łyny. Mijamy po drodze kolejne jeziora i jeziorka otoczone lasami w jesiennych barwach. Wszystko jest pięknie kolorowe i gdyby wyszło słońce to mielibyśmy prawdziwy pokaz złotej polskiej jesieni. Naszą wyprawę musimy zawrócić na ostatnim już jeziorku Krzyżewko. Niestety tym razem nie damy rady dopłynąć do źródeł, chociaż zabrakło nam ok 8 km płynięcia pod prąd. W ciągu całego dnia zrobiliśmy 16 km. Wracamy dokładnie na 14:00 aby spakować obóz i ruszać do domu. Okolica zachęca do powrotu zarówno kolorami i spokojną okolicą, ale też niezwykle przejrzystą wodą rzeki czy grzybnymi lasami.

Dzięki wszystkim za spotkanie na wodzie!

Zapraszam do relacji zdjęciowej tutaj

Pałuki w kajaku: Gąsawka, Foluska Struga, Noteć

spływy 2013 Comments Off on Pałuki w kajaku: Gąsawka, Foluska Struga, Noteć

W długi weekend 15-18.08.2013 wybraliśmy się w okolice Bydgoszczy na kajakowanie. Dzięki uprzejmości Roberta nie musieliśmy wieźć kajaków przez pół Polski tylko skorzystaliśmy z jego wypożyczalni Uranos. To właśnie za radą Roberta zaczęliśmy spływ w Żninie wybierając rzeczkę Gąsawkę pod prąd (chociaż słowo “prąd” nie jest tu na miejscu 🙂 ).
Zaczęliśmy przy ośrodku PTTK gdzie mają bardzo wygodny dojazd i dobre zejście do wody prosto do jeziora Małego Żnińskiego. Pokonanie ok 2 km jeziorka nie zajęło nam dużo czasu, głównie skupiliśmy się na rozgrzewce. Wpływ Gąsawki do jeziora dobrze oznaczony i z daleka widoczny. Dalej ok 1 km przepustu do jez. Skarbińskiego jest to spokojny kanałek z uregulowanymi brzegami. Jezioro Skarbińskie i przejście do kolejnego jeziora Weneckiego także nie stanowi żadnego problemu – jest to trasa przygotowana chyba nawet dla żaglówek…
Przewężenie i końcówka jez. Weneckiego to już przedsmak tego co nas czeka dalej.
Na końcu tego jeziora widząc zbliżające się godziny popołudniowe zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg, ale niestety – ujście Gąsawki do tego jeziora było już ukryte w trzcinach i trzeba było wyjść z kajaka aby znaleźć przepust do kolejnego jeziora.

OK, jesteśmy na jeziorze Biskupińskim, ale tutaj zaczyna się problem, bo 98% brzegu jest zarośnięte na gęsto trzcinami. Znalezienie tu noclegu jest praktycznie niemożliwe. Pozostaje albo dogadanie się z kimś z muzeum biskupińskim albo spanie na dziko. Można zaryzykować poszukiwania brzegu idąc wgłąb trzcin przy pomostach, ale to nie gwarantuje sukcesu.

Następnego dnia rano, po zwiedzeniu muzeum biskupińskiego i omówieniu sytuacji z załogą “Diabła Weneckiego” (statku pływającego po jez. Biskupińskim) – wiemy z grubsza, w których rejonach szukać wpływu Gąsawki do jeziora. Jesteśmy pocieszeni tym, że mocno zarośnięte połączenie jezior Weneckiego z Biskupińskim było wycinane już dwa razy w tym roku, natomiast w drugą stronę – do jeziora Godawskiego – nie było cięte od lat.
Szukamy więc trzeciego pomostu po prawej i tam płynąc wzdłuż gnijącego połączenia z lądem dopływamy do kilkumetrowego bagienka (tylko do pół łydek…) gdzie wychodzimy na ląd i po obejrzeniu sytuacji decydujemy się na ok 400-metrową przenoskę. Po wpakowaniu się do wąskiego kanału zaczynamy poznawać uroki Pałuków. Na nasze szczęście kanałek/rzeczka nie zmienia na tym odcinku kierunku, więc pokonanie kilometra zajmuje nam jedynie 1h20min. Kolejne prawie okrągłe jeziorko Godawskie to chwilka wypoczynku i oczywiście szukanie ujścia Gąsawki. Akurat na tym jeziorku nie jest to trudne, bo z daleka widać drogę prowadzącą w poprzek końca jeziora – tam więc musi być ujście. Nie mylimy się i przechodzimy na jezioro Gąsawskie. Na nim znajdziemy dwa pomosty/dogodne wyjścia na brzeg: po prawej przy miejscowości Gąsawa i po ok 2 km po lewej pomost z 5 metrową plażą, na której robimy postój na kawkę itp.
Płyniemy dalej aż na koniec jeziora do miejscowości Komratowo. Tutaj także musimy wyjść na brzeg w celu poszukania którędy to rzeczka wpływa do jeziora. Miłe miejsce, z płaskim wejściem do wody jest ostatnim, które jest ładne dzisiaj. Po dłuższych poszukiwaniach znajduję miejsce skąd jak mi się wydaje ciurla woda. Wpychamy się w to załadowanymi kajakami i przemy w stronę skąd “płynie” woda. Z map wynika że do kolejnego jeziorka Oćwieckiego jest ok 2,5 km przedzierania się. Po ok 100 metrach przestajemy używać wioseł – trzciny i trawy są tak gęste, że nie sposób nawet manewrować wiosłem. Poruszamy się łapiąc oburącz trzciny i przeciągając się do przodu metr po metrze. Do trzcin dochodzą także atrakcje takie jak gęsto przeplecione gałęzie kolczastego głogu czy kępy traw ostrych jak żyletki. Miejscami zielska jest tak dużo, że kajak nawet nie dotyka do wody, bo jest unoszony na rozchylonych trzcinach. Orientacja w terenie żadna – trawy mają ponad 2,5 metra wysokości, dno ruchome z galaretowatego mułu, miejscami powoduje że kajak siedzi na nim a nie na wodzie. Brzegi jako takie nie istnieją, bo ciężko zobaczyć cokolwiek dalej niż na pół metra w bok. Z przodu najczęściej nie widać nawet wody…
Gdy spotykamy jakiś mostek podejmujemy decyzję o zaprzestaniu bezsensownej walki z przyrodą, dzwonimy po transport. Okazuje się że przez prawie 5 godzin pokonaliśmy 2 kilometry. Pozostało nam jeszcze “tylko” pół kilometra do jeziora. Pocięte do krwi od trawy ręce i upaprane w błocie i resztkach trzcin reszta ciała oraz kajaki, przekonują nas, że była to dobra decyzja.
Dzisiejszą noc spędzamy już nad jeziorem Foluskim przy młynie w Foluszu, skąd płynie Foluska Struga. Tutaj Robert już nas zapewnia, że aż do mety będziemy mieli spokój z takimi przygodami jak przed chwilą.
Rano wstajemy wypoczęci i wyspani, pakujemy się i na spokojnie płyniemy – mamy świadomość, że przecież do mety mamy już gładko. Na końcu jeziora nie widać nigdzie ujścia Strugi, więc pytamy wypoczywających na pomoście ludzi. Okazuje się że niedawno próbowały tędy przejść cztery kajaki, ale skończyło się na wezwaniu traktora do przewiezienia ich… Mimo niepokojących sygnałów i doświadczeń dnia wczorajszego – wpływamy w miejsce gdzie rzekomo wypływa Foluska Struga. Już po 15 minutach wiemy, że mamy kolejny etap rzeźni – jakieś 1,2 km do jeziora Ostrówieckiego. Gdy już chcemy wołać pomoc – trzciny przerzedzają się i można płynąć. Ostatnie 200 metrów przejścia pokonujemy na wiosłach. Sukces !!!
Po pokonaniu jeziora z niepokojem szukamy wyjścia z niego… Jest – niezarośnięte, szerokie, chyba przygotowane na większe łódki. Płyniemy już sprawnie Strugą do jeziora Kierzkowskiego, gdzie jest ładnie położony ośrodek w Wolicach na prawym brzegu.
Przed nami magiczne przejście na duże jezioro Wolickie, gdzie łączymy się już z Notecią. Przejście to przewężenie między jeziorami zagospodarowane na most kolejki do Żnina.

Wypływ Noteci z jez. Wolickiego jest dobrze widoczne – z daleka widać most drogowy na drodze 251 Barcin – Żnin. Tuż za mostem po prawej stronie w Pturku jest dogodne miejsce do lądowania z dobrym dojazdem i sklepem spożywczym w pobliżu. Posileni i napojeni płyniemy dalej szukając miejsca na nocleg. Wiemy, że nie dopłyniemy do Łabiszyna więc znajdujemy miejsce na nocleg przy tablicy kilometrażowej 113 km.

Rano w Łabiszynie strzałka kieruje nas w lewą odnogę rzeki i tam udaje nam się śluzować – całkiem przyjemna zabawa. Płynąc dalej mijamy dwa mosty i dopływamy do kolejnej śluzy w Antoniewie. Tutaj możliwe jest przeniesienie kajaka z prawo od kanału jazowego na Nowy Kanał Notecki, na którym jest rozgrywana coroczna Pętla Olimpińska. Nie decydujemy się jednak na kolejne walki z zarośniętymi kanałami – śluzujemy się i kończymy płynięcie na moście w Antoniewie.
Ogólnie spędziliśmy w kajaku trzy dni pełne wrażeń: od ekstremalnych trzcinowych rzeźni po spokojne jeziora i kanałki ze śluzowaniem. W tym czasie przepłynęliśmy nie więcej niż 50 km co jest naprawdę optymalną dawką wysiłku przy dobrym stosunku wiosłowania do jazdy z Warszawy.
Mimo niedociągnięć po stronie zarządców dróg wodnych w tym rejonie – gorąco polecam odwiedzenie tych urokliwych zakątków.

 

Malmo 24 – 01.06.2013

spływy 2013 Comments Off on Malmo 24 – 01.06.2013

Do samego końca nie wiedziałem czy pojadę na 24-godzinne pływanie w Malmo. Jednak dziwnym zrządzeniem losu dowiedziałem się że jadę, a co więcej – w ostatniej chwili zapełniły się wszystkie wolne miejsca w dwóch samochodach, którymi tam się udaliśmy.

We czwartek 30.05 zebraliśmy się u Rosadów w Białogardzie, aby wspólnie omówić taktykę płynięcia, przespać się i spokojnie dojechać do Świnoujścia na prom. Po kolacji jak zwykle okraszonej opowieściami kajakarskimi dosyć wcześnie położyliśmy się spać. Rano sprawnie zjedliśmy śniadanko (Jola wielkie dzięki !) i na prom do Świnoujścia.

Tu spotykamy się z resztą ekipy i jesteśmy już w 10-tkę: Jola i Piotr, Kinga i Tomek, Ola i Tomek Drwal, Kazik, Darek oraz Agnieszka i ja.
Przepakowani na dwa samochody z 7-mioma kajakami na dachach promujemy się do Ystad. Podróż trwa całe 7 godzin więc mamy czas, aby dokładnie obejrzeć prom i zrobić zdjęcia wszystkim możliwym obiektom w zasięgu obiektywu.

W Szwecji już sprawnie jedziemy kilkadziesiąt kilometrów do Malmo, do klubu kajakarskiego. Już z ulicy wita nas pomnik kajakarza – z daleka wiadomo dokąd skręcać. Zajeżdżamy i witamy się z Ulfem – szefem całej imprezy. Ulf oprowadza nas pokazując nam: klimatyzowaną salę gimnastyczną, na której będziemy spali, siłownię, szatnię, prysznice, saunę, kuchnię – to wszystko jest do naszej dyspozycji – podkreślam że udział w imprezie jest darmowy… Cały klub robi na nas duże wrażenie – w takich warunkach naprawdę chce się osiągać wyniki bo nie ma na co narzekać 🙂

W sobotę rankiem jesteśmy świadkiem dwóch rytualnych zachowań: “wyścigu zbrojeń” jak to nazwałem i “ciszy przed burzą”.
Wyścig zbrojeń to wyciąganie kajaków i wioseł z pokrowców itp, robienie na innych wrażenia i czujna obserwacja, taksowanie wręcz rywali.
Cisza przed burzą nastała na ostatnie 15 minut przed startem, gdzie każdy się uspokaja, bo wie że płynie na własne konto, a przed każdym dokładnie ten sam czas – 24 godziny płynięcia po stojącej wodzie, bez żadnej pomocy w wiosłowaniu czy nawet prądu rzeki.

Godzina 9:00 – start. Część rusza jak burza, część niespiesznie wiedząc, że szarpanie się na początku może co najwyżej skończyć kabinką. Od samego startu usytuowałem się w grupce ok 6-8 osób, którzy to płynęliśmy w miarę w podobnym tempie. Już po drugim kółku poznaję nowego kolegę – Czecha mieszkającego od 20 lat w Szwecji, płynącego na Epicu – długiej sportowej łódce. Takie nasze gadu -gadu polsko-czesko-angielskie trochę pomaga przy rozgrzewaniu się. Już po pierwszym okrążeniu zaczął mnie boleć lewy bark, ale widocznie tak być musi, bo już po piątym jakby przestało. Jakąś mam taką właściwość, że zawsze muszę przepłynąć te 20-25 km żeby się dobrze rozgrzać. Ale jak już się rozgrzałem to po ośmiu okrążeniach płynę bocznym kanałem do klubu aby chwilkę odsapnąć.

Wiem, że to może zbyt kunktatorskie podejście, ale nie chcę się od razu przeciążać aby nie wypaść z trasy po 12 godzinach. Jak na razie mam przepłynięte 35 kilometrów w 4 godziny, więc utrzymując takie tempo do końca miałbym naprawdę porządny wynik.
Po przerwie szybko wracam na trasę, a tu zaczyna się powoli chmurzyć i coraz silniej wieje wiatr. W jednym miejscu, gdzie odchodzi kanał do otwartego morza rozfalowanie jest naprawdę przeszkadzające i wiem że już kilka osób tu dzisiaj leżało.

W tym czasie już dubluje mnie Piotrek, Kazik i Darek. Wiem, że idą na dobry wynik. Ja sam doganiam Kingę i Tomka, który decyduje się na przepłynięcie moim tempem jakiegoś kawałka. Zaczyna się niezła burza z piorunami i konkretnym deszczem. Po 11 kółku spływam do klubu aby się przebrać w suchą kurtkę – pamiętam jak mnie zmoczyło i wychłodziło na Gauji w 2011r, więc nie chcę powtórzyć tego błędu.

Szybko się przebieram i płynę dalej.
Kolejny przystanek po 15 kółku – deszcz już nie pada, uspokoiło się. Na szczęście, z okazji deszczu część zawodników schowała się do klubu, więc nasze szanse automatycznie wzrosły – taka taktyka 🙂 Teraz już jest spokojnie i można robić swoje, tylko jak tu robić swoje jeśli wciąż wyprzedza cię ten sam gość? Mijałem się już prawie z każdym ale z Drwalem zobaczyłem się dopiero na początku 19 kółka – niechybny znak, że płyniemy w bardzo zbliżonym tempie.

Nasza ekipa brzegowa: Agnieszka Bąk, Jola Rosada i Ola Sumara cały czas dzielnie nas wspomagają zarówno w klubie obsługując wszystkich Polaków jacy się pojawiają, ale i dopingując na całej trasie. To bardzo pomaga – nie tracimy niepotrzebnie czasu w klubie, a na trasie rzucą czasem ciepłe słowo typu “zapier…j szybciej! nie ociągaj się!” – mnie to pomaga 🙂

Dopingowany w ten sposób realizuję mój plan – 20 kółek w 12 godzin. Może nie jest to wyśrubowany plan, ale daje realne szanse na 35 kółek do rana i przełamanie 150 kilometrów przepłyniętych. Kolejne przebieranie się, tym razem już w coś cieplejszego i w drogę – teraz już wiem że wystarczy jeszcze “jedynie” 15 kółek… To mimo wszystko dużo. Piotrek robi już 25-te, Kazik 24-te kółko, więc nie ma innej opcji jak tylko idą na rekord i wyniszczenie Nordyków na ich warunkach, na ich terenie 🙂

Po 25-tym kółku około północy, czyli po 15-tu godzinach pływania Darek dokładnie tłumaczy mi jak operować wiosłem aby bardziej efektywnie wiosłować. Te rady dają mi takiego kopa, że kolejną porcję 6 kółek robię jakbym leciał. Wyprzedzam po kolei prawie wszystkich, nawet 6-osobową drużynę na kanadzie z pływakiem, której tak zagrałem na ambicji, że gonili mnie ponad jedno kółko, ale im się nie udało mnie dogonić, więc zeszli do klubu 🙂 Leciałem nawet na tyle szybko, że w tym czasie nie zdublowali mnie Kazik z Piotrem.Po tych 6 okrążeniach schodzę do klubu i dowiaduję się, że Darek musiał się wycofać z powodu kontuzji. A szło mu naprawdę zacnie… No cóż – takie życie.

Jest już około 3 rano i widzę wiele ekip śpiących pokotem w klubie – dobra nasza, mniej konkurentów na wodzie. Robi się jasno i zaczynam czuć znużenie wynikające już nie tyle z napięcia przed konkurencją, co z coraz trudniejszych kilometrów przede mną. Teraz każde kółko to coraz mniej wyprzedzania. A wyprzedzanie pomaga – bo ma się jakiś konkretny cel w szybszym dopłynięciu do konkretnego gościa i wyprzedzenie go. A po kilku kółkach to samo. Około 5 rano mam 31 kółek, wiem że teraz może być już różnie, ale żeby zrealizować plan muszę choćby nie wiem co przepłynąć minimum 35. Pod koniec staję na uszach aby dokończyć ostatnie kółko. Być może popłynąłbym jeszcze jedno, ale wiejący wiatr na tyle rozfalował wejście na morze, że nie chciałem ryzykować morskiej kąpieli o poranku.

Schodzę z trasy około 7:40 mając za sobą 35 kółek – zrobiłem swoje, basta. Mam przepłynięte ponad 155 km. Minutę przede mną zszedł także Drwal po 32 kółkach. Czyli jeszcze 4 Polaków na wodzie.
Po gorącej kąpieli, przebraniu się w czyste suche ubranie – mogę porozmawiać i zjeść cokolwiek. Ciut po ósmej z trasy schodzi Kazik. Z jego obliczeń wynika, że ma już ponad 180 km więc też daje sobie spokój. Tomek zszedł wcześniej zrobiwszy swój plan, ale zostawił Kingę realizującą swoje założenia. Płynie ostatnie kółko i wszystkie nasze wyliczenia mówią że powinna się wyrobić przed 9:00. Kilkanaście minut wcześniej pojawia się uradowana – pokonała 120 km i właśnie schodzi z trasy.

Zaczyna się największa nerwówka – dwóch najlepszych Piotr i Jakob wiedzą, że końcówkę będą robili nie pływając kółka bo nie starczy czasu, tylko kawałek kanału pływając w tę i z powrotem. Teraz nie walczą już o nic więcej jak tylko o zwycięstwo – żaden nie odpuszcza. Wreszcie Piotr uznawszy, że już wystarczy ląduje, wyjmuje kajak z wody i nie chcąc pomocy sam go wynosi. Za chwilę pojawia się Jakob, miejscowa gwiazda płynąca na 6,20 metrowym sportowym kajaku surf-ski firmy Zedtech. Także wysiada, albo raczej wypełza z kajaka na pomost – bo nie ma sił aby wstać na własne nogi.

Wszyscy czekamy na weryfikację wyników i obliczenie dystansów. Już wiemy, że Piotr spełnił jeden swój cel – pokonał 200 km (poprzedni rekord 193,17 km) i ustanowił nowy. Teraz tylko czekamy na ogłoszenie oficjalnych wyników.

Wyniki – są dla naszej ekipy spełnieniem marzeń: Piotr pierwszy z nowym rekordem trasy, Kazik trzeci, ja siódmy, Kinga drugie miejsce w kategorii kobiet. Cała nasza siódemka jest w pierwszej dwudziestce. Naprawdę nie liczyłem na taki dobry wynik.

Po rozdaniu nagród – plakietek złotych, srebrnych i brązowych gratulujemy sobie wzajemnie, robimy pamiątkowe zdjęcia i chwilę rozmawiamy z nowymi kolegami. Zaraz pakujemy się i jedziemy do Ystad, do domu jeszcze dłuuuuga droga. Ale wracamy z tarczą i podniesionym czołem, oczywiście planując jak to będzie za rok, bo chyba nie ma wątpliwości że się tu jeszcze pojawimy 🙂

Zapraszam na oficjalną listę wyników na stronie organizatora

Zapraszam na relację zdjęciową z imprezy, większość zdjęć jest autorstwa Agnieszki Bąk

Parsęta 100 km 27.04.2013

spływy 2013 Comments Off on Parsęta 100 km 27.04.2013

Dokładnie jak rok temu zjechaliśmy się wszyscy do Białogardu aby spróbować swoich sił w starciu z Parsętą. Już w piątek na dzień przed imprezą w domu Rosadów do późnego wieczora zjeżdżaliśmy się zewsząd.
W sobotę rano pobudka o 3:30 – trzeba przecież coś zjeść, napić się czegoś gorącego i dotrzeć na start przed 6 rano, bo przed nami długa droga na wodzie. Na starcie jesteśmy w komplecie, spotykamy tu na miejscu braci Sumarów (Drwali).
Zgodnie z ustaloną listą startową ruszamy co minutę na trasę. Ten pomysł jest o tyle dobry, że nowi i teoretycznie słabsi startują wcześniej, a ci którzy się wykazali rok temu – ruszają jako ostatni. Na zwałkach i tak będą pewne zmiany, ale chodzi o to żeby był dodatkowy element rywalizacji.
Przede mną startuje Krzysiek Stańczak, tuż po mnie Tomasz Sumara – mam więc dodatkową motywację, żeby nie ociągać się zbytnio. Po pewnym czasie od startu zaczynam zbliżać się do startujących przede mną, a z drugiej strony mija mnie Kazik Rabiński i Piotrek Rosada. Mijam Ślimaka (Marek Stępień) i Miłosza Michalskiego. Ten drugi przy wsiadaniu po małej przenosce zalicza glebę i nie mogąc wsiąść do łódki przepływa wpław na drugi brzeg i dopiero tu daje sobie radę.

Za chwilkę mijam jeszcze kilku śmiałków – nie pamiętam kolejności, ale z częścią z nich płynąłem krótsze bądź dłuższe odcinki razem więc zdążyłem zamienić z nimi kilka słów. Na pewno Renatę Miszczak “Renię” mijam ze trzy razy, bo co rusz mnie omija na zwałkach 🙂 Za trzecim razem, gdy stanęła przy jednym z drzew, na które nie udało się jej wskoczyć z rozpędu – mijam ją i Roberta Bazelę naraz.

Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę to muszę się ścigać sam ze sobą, aby poprawić zeszłoroczny czas, poprawienie pozycji jest sprawą “przy okazji”. Ale jak się uda – będzie fajnie. Nawet nie zauważam jak wypływając spomiędzy kolejnych krzaków wpadam na ukośnie sterczący konar i chcąc go ominąć – wykładam się. I to mimo rozpaczliwej podpórki… Trudno, dopycham kajak i wiosło do brzegu, gdzie mogę złapać grunt pod nogami, wylewam wodę z kajaka i zezłoszczony na swoje roztargnienie wsiadam i płynę dalej. Podczas tego zdarzenia mija mnie Krzysiek i po upewnieniu się że wszystko ze mną OK – płynie dalej. Jego muszę znowu gonić i wyprzedzać (jak się uda).

Udało się dogonić i płyniemy przez pewien czas razem, co najważniejsze dla Krzyśka – wskazuję mu lewą odnogę której rok temu nie zauważył. Po pewnym czasie nieznacznie mu odjeżdżam. Na pierwszy punkt pomiaru czasu – po 17 km zwałki – melduję się jako czwarty po Kaziku, Piotrku i Jarku Mazurowskim “Tygrysie”. Z czasów wynika że jestem trzeci i wyprzedzam Tygrysa o 28 sekund – niewiele jak na 17 km zwałki… Krzysiek jest minutę po mnie – nie odpuszcza.

Dziewczyny z obsługi lądowej: Alina, Jola Rosada, Agnieszka Bąk i sędzia Kinga Kępa dopingują nas przy każdej okazji z mostów i na przenosce w Doblu. Robią przy okazji solidną dokumentację zdjęciową. A co najważniejsze poją nas i karmią na punktach żywieniowych oraz później na mecie. To kawał solidnej roboty, zwłaszcza że pogoda nie rozpieszcza i marzną stojąc na wietrze…

Po 33 km zwałki – w Tychówku pierwszy punkt żywieniowy z pomiarem czasu. Tutaj najważniejszą informacją jest fakt, że kończą się duże zwałki. Kubek gorącej herbaty, kawy, kanapka w dłoń, kilka bananów i oczywiście informacja jak dają sobie radę inni.
Wiem, że płynę już jako czwarty, ale mam nadzieję że mam na tyle dobry czas żeby móc marzyć o poprawie zeszłorocznego piątego miejsca. W tym momencie mam trzeci czas 4:56, Tygrys jest czwarty 5:04, a 30 sekund za nim jest Artur Sumara.

Za chwilkę jeszcze Krzysiek i drugi z braci – Tomasz Sumara. Zdaję sobie sprawę że nie tylko muszę mieć na widoku Tygrysa, ale i muszę nie dać się Krzyśkowi i Drwalom, którzy są za mną. Mijam kolejne zakola rzeki, niekończące się meandry i pełne krzaków brzegi. Trochę mi zimno, bo się przecież nie przebrałem po kąpieli, a zaczyna lekko wiać chłodny wiaterek.

Dopływam do przystani w Białogardzie – kolejny punkt kontroli czasu i żywieniowy zarazem. Dziewczyny pompują we mnie gorącą herbatę i kawę, dają jeść i informują że Tygrys jest tuż, tuż za zakrętem i że mam szansę go dogonić. Wiem, że po tym przystanku jest chyba najnudniejszy kawałek spływu – 6 km stojącej wody, więc chcę to przepłynąć w miarę sprawnie, aby być może dogonić Tygrysa. Pod koniec akwenu – widzę go w oddali – dobry znak. Po przenosce płyniemy w dużym odstępie, ale na kolejnych zwałkach mam wrażenie że go doganiam. Za jakiś czas płyniemy już zupełnie blisko siebie, a po kolejnych kilku kilometrach – razem. Gawędzimy trochę i tak pokonujemy 5, może 10 kilometrów.

W tym czasie z niesmakiem dowiaduję się, że most w Karlinie jest o 30 km od mety. A ja miałem nadzieję, że o wiele mniej. Zaczyna brakować mi paliwa napędzającego mięśnie więc zwalniam aby zjeść banana i kawałek czekolady. W tym czasie Tygrys narzekając że nie ma siły niknie mi z przodu 🙂

Przy moście we Wrzosowie na 18 km przed metą jestem z powrotem sam z wyobrażeniem pościgu Drwali i Krzyśka za plecami. Napędza to mnie o tyle, że nie odpuszczam i mimo zmęczenia i dużego już wychłodzenia chcę sprawnie dopłynąć do mety. Czas mi się dłuży aż do kolejnego mostu, na którym widnieje informacja, że do mety już tylko 8 km.

Zbieram się w sobie, dopływam na krótką przerwę do przystani kajakowej, tu się posilam i piję, po czym wsiadam do kajaka i zaczynam finał wyścigu. Od tej pory płynę już na 100% swojej mocy – mam nadzieję, że za kolejnym zakrętem zobaczę Tygrysa (wtedy mam pewność, że jestem trzeci). Wiem, że skoro do tej pory płynęliśmy w miarę podobnie, sprawa może się rozstrzygnąć na minuty albo i sekundy. Za każdym kolejnym zakrętem oczekuję także że zobaczę już finałowy most. Pędzę cały czas bez chwili odpoczynku licząc na zarobione teraz sekundy. Za którymś kolejnym zakrętem faktycznie widzę metę i przyspieszam do 120% swoich możliwości, tak że na metę wpadam na pełnej prędkości.

Chyba się udało – Tygrys przypłynął niedługo przede mną, więc liczę minuty o ile wystartował wcześniej… Kinga wstępnie potwierdza, że wyprzedziłem go o 2 i pół minuty. Niby jestem trzeci, ale jeszcze za mną pędzi grupa pościgowa Drwali i Krzysiek. Nie zdążyłem się dobrze przebrać, a już płyną następni po mnie. Cały czas nie jestem pewny swojej aktualnej pozycji. Wszystko w rękach Kingi.

Dopłynęli Drwale i zaraz po nich Krzysiek. Po kilku minutach koszmarnego oczekiwania – sprawa wyjaśnia się szczęśliwie dla mnie – jestem trzeci. Niepełne dwie minuty po mnie jest Artur, Tygrys i Tomasz. Różnica czasu w naszej czwórce to 4:40 minuty więc jak na 100 km to naprawdę niewiele.

Na mecie jesteśmy częstowani gorącą zupą, gorącymi napojami i przede wszystkim możemy się przebrać w coś suchego i ciepłego. Przy ognisku czekamy na resztę płynących. Finalnie wyścig kończy się szczęśliwie dla wszystkich – kończy cała startująca szesnastka.

Później w domu u Piotrka uroczysta kolacja połączona z rozdaniem nagród i biesiada do późna. Rano mimo wielkich oporów musimy ruszać do domu, ale solennie sobie obiecujemy, że za rok znów się spotkamy na Parsęcie 100 km.

Pełna lista wyników z międzyczasami jest tutaj

Zapraszam także do galerii zdjęć autorstwa Agnieszki Bąk

Galeria zdjęć Joli Rosady

Vohandu Maraton 20.04.2013

spływy 2013 Comments Off on Vohandu Maraton 20.04.2013

Nadeszła długo wyczekiwana wiosna 2013 a z nią mogliśmy zacząć sezon dłuższych wypraw kajakowych. W składzie: Piotrek R., Kazik, Krzysiek S. i ja pojechaliśmy dumnie reprezentować Polskę na jednej z największych imprez kajakowych w tym regionie Europy. Na 95 km wyścig zgłosiły się 532 ekipy. Dzień wcześniej dojechaliśmy na miejsce startu – ponad 900 km w jedną stronę, ale gospodarze zapewnili za jedyne 5€/os spanie w szkole na łóżkach piętrowych więc nie było źle. Tuż po przyjeździe poszliśmy po numery startowe – nad jeziorem impreza trwała na głośno, więc nie było problemów z trafieniem. Zarówno Piotr z Kazikiem mieli swoje wsparcie lądowe w postaci Jolki – żony Piotra, jak i my z Krzyśkiem mieliśmy do dyspozycji Przemka i Alicję.

Rano na starcie wielkie tłumy. Okazało się że aby jakoś ogarnąć wielką ilość startujących podzielono start na 3 kategorie. Najpierw o 7:00 wystartowało kilkadziesiąt łodzi wiosłowych, raftów i innych wynalazków. Później o 8:00 startowało około 200 różnego rodzaju kanadyjek: jedynki, dwójki a nawet 3-ki, do tego począwszy od zwykłych starych skorup po zgrabne szybkie wyścigówki, które od razu było widać, że wiedzą po co płyną… Na koniec o 9:00 miejscowego czasu na starcie stanęliśmy my – wszyscy kajakarze – a było tego ze 250 różnych jednostek. Widziałem zwykłe polietyleny jak w wypożyczalniach, ale były i wąskie, szybkie łódki stricte sportowe. Nie brakło także kajaków składanych, była wśród nich także składana 3-ka – jeden z dziwniejszych kajaków jakie widziałem.

Sam start jak można było przewidzieć nie był dla mnie czymś wybitnie chwalebnym – byłem w środku tej ogromnej masy kajakowej na wąskiej 40-metrowej rzeczce i kilka razy tłum wepchnął mnie w krzaki co trochę mnie wybiło z rytmu. Za chwilkę tuż przede mną ciężkie kajaki dwuosobowe dosłownie rozjechały młodego Litwina w sportowej jedynce. Stanąłem aby mu pomóc wsiąść do łódki, ale ten stwierdził że nie będzie wsiadał do łódki z wodą… więc pożegnałem się z nim i popłynąłem. Tak oto minął mi pracowity pierwszy kilometr w 14 minut.

Zacząłem wiosłowanie na tyle mocne i efektywne żeby mi sił starczyło na całą trasę, ale także żebym trochę odrobił straty spowodowane takim a nie innym startem. Miałem przed sobą jeszcze jakieś 20 km na rozgrzewkę. Po tym czasie udało mi się wypatrzeć w tłumie niebieską kurtkę Krzyśka i jego charakterystyczny kapelusz. Z małego punktu na horyzoncie zrobił się coraz większy, aż wreszcie duży Krzysiek i dogoniłem go na 22 kilometrze. Krótka rozmowa i daję dalej do przodu.

26 kilometr trasy – przenoska w Paidrze. Tutaj widać jak dużym zainteresowaniem cieszy się impreza – mnóstwo ludzi na obu brzegach, robią się zdjęcia i filmy, nawet niektórzy pomagają przenosić kajaki wokół starej zastawki – do nieprzyjemnego zejścia. Ja wybieram dłuższą drogę i przenoszę się dodatkowe 100 metrów aby mieć normalne wejście do wody. Wszędzie tłoczno, ciężko nam z Przemkiem przejść z kajakiem, bo każdy musi widzieć z bliska… Od tego momentu rzeka zaczyna żwawiej płynąć, zaczynają się przyspieszenia i trudniejszy etap. I to jeszcze można płynąć bez większych obaw. Zaczynają mnie łapać pierwsze bolesne skurcze zmęczeniowe. Z każdym ruchem nie tylko walczę z przeciwnościami wyścigu ale i z własnym ciałem. A tak o nie dbam – to się nazywa niewdzięczność 🙂

Po jakimś czasie dopływam do Leevi – przenoska z punktem żywieniowym. Przemek pomaga mi przenieść kajak, Alicja wtłacza we mnie jakiś napój otrzymany od organizatorów, przekazuje meldunki z Polski “masz zapierniczać!!!” i pyta co teraz. Ja patrząc się na kłębiącą się w dole białą wodę mam miękkie kolanka i mówię otwarcie – najbliższy odcinek górski będę płynął walcząc o życie… Alicja pomaga mi wsiąść do kajaka, startuję mając wielkie oczy ale i wielką chęć przeżycia tego odcinka.

Już po kilku zakrętach widok staje się dramatyczny – co rusz stoją, bądź jeszcze wydostają się z wody przemoczone ekipy, a ich rzeczy i jednostki pływające wystają z wody po jakichś kilkudziesięciu – kilkuset metrach. W pewnym momencie widać naraz 5-6 ekip wywalonych i w oddali wystają z rzeki niewielkie kawałki ich kanadyjek. Przepływając wyławiam z nurtu jakiś worek z rzeczami, rzucam na brzeg i płynę dalej. Nawet nie mogę wyjąć aparatu żeby zrobić zdjęcie temu pogromowi – boję się o własne 4 litery.

Przepływam kilka bystrzy z czego jedno dość duże (tutaj je widać). Przede mną wielki 6-osobowy raft jest postawiony bokiem do wysokich stojących fal, ale przepływa, tuż za nim kanadyjka jednak kładzie się pod jedną z fal. Patrzę jak na zwolnionym tempie ludzie powoli wysypują się do wody i czuję, że porwał mnie już nurt i nie ma co myśleć o obnoszeniu bystrza, tylko o jego pokonaniu możliwie suchym sposobem. Nauczony doświadczeniem i obserwacją Kazika dwa lata temu na Gaui w Kazu – płynę granicą bystrza i cofki na mocnej podpórce. Cały jestem rozdygotany, ale udaje się… Po chwili widzę, że gdybym tu się wyłożył miałbym problem z jakimś dojściem do brzegu… na szczęście nie mam tego problemu.
Dopłynąwszy do Reo dowiaduję się że najgorsze za mną i do mety już tylko 45 km. Alicja z Przemkiem dają mi pić i informują, że przede mną około 25 jedynek do pokonania. Bolesne skurcze powoli mijają, jestem już w pełni rozgrzany i mogę przyspieszać. Zaczynam morderczy pościg za jedynkami. Powoli wyprzedzam jedną za drugą. Czuję jakbym frunął na skrzydłach, jest ciężko, ale idzie do przodu, przesuwam się w klasyfikacji do przodu.

Na jednym z wielkich rozlewisk rzeki, robi się niewielkie przewężenie, bo cała zalana połać jest zamarznięta i trzeba płynąć 4 metrowej szerokości strugą, przez którą aktualnie przepływa wielka tafla lodu. Z moich szacunków ma kilkanaście m2 i na pewno wielką bezwładność. Strumień wody z boku wpycha mnie na taflę i odpływa, a ja zsuwam się z niej bokiem i czuję jak mnie kładzie na lewą stronę. Odruchowa reakcja – przechylenie tułowia w prawo, lewa bardzo głęboka podpórka łyżką kończy się pod wodą. A jednak mam “glebę”. Kabinuję się, przepływająca kanadyjka pomaga mi dostać się z powrotem do kajaka i płynę pełen wody do odległego o ok 300 metrów brzegu. Cholera, górski odcinek pokonałem, spłynąłem jakieś nieprzyjemne bystrza, a wyglebiłem się na płaskiej wodzie…. Jestem zły na siebie i tylko pocieszam się, że zimowe morsowanie coś mi pomogło, bo zachowałem spokój i przytomność będąc w wodzie.

Dopływam do brzegu, cały dygocząc z zimna wylewam wodę z kajaka, przebieram się w suche ciuchy i próbuję się lekko rozruszać, bo skurcze wróciły ze zdwojoną siłą. Widzę jak w tym czasie mijają mnie jedynki które już dawno zostawiłem w tyle… Spodziewany sukces odpływa… Nic to, aby cokolwiek znaczyć w statystykach wyścig trzeba ukończyć… Wsiadam i powoli rozpędzam się, ale to już nie to. Staram się płynąć mocno aby się rozgrzać i aby jak najszybciej ukończyć bieg. Ale cóż, oprócz wychłodzenia straciłem sporo sił i już tylko muszę dotrwać do końca.

Do przenoski w Rapinie (9 km do mety) dopływam równo z Krzyśkiem. Ruszam stamtąd ciut przed nim, ale on już do mety nie traci mnie z oczu i linię mety pokonujemy razem. Na finiszu witają nas Piotr i Kazik. Jak usłyszałem że Piotr był 2 a Kazik 5 w K1MEN to przeszły mi wszystkie bolączki i zmęczenia – tak się cieszyłem z ich sukcesu.

Ja z Krzyśkiem zajęliśmy 30 i 31 miejsce w naszej kategorii, co subiektywnie stwierdzając jest wynikiem o tyle średnim, że wiem że mogliśmy być lepsi o ok 8-10 miejsc. Jak się później okazało wyścig ukończyło tylko 2/3 startujących ogólnie i 2/3 uczestników z naszej kategorii (69 ze 103 startujących). Generalnie z czasem 9:49 na dystansie 95 km mogę się tylko pochwalić że byłem na Vohandu i je ukończyłem.
Zakładam, że w przyszłym roku będę bardziej czujny i może troszkę szybszy.

Zapraszam na relację zdjęciową tutaj

Czarna (Markowska) – z Czarnej do Pustelnika 13.04.2013

spływy 2013 Comments Off on Czarna (Markowska) – z Czarnej do Pustelnika 13.04.2013

Tym razem jak rzadko kiedy spływ umówiliśmy na sobotę. Z Jankiem i Hipolitem mieliśmy odkrywać odcinek rzeczki, którą jeszcze nikt nie płynął. Z powodu wysokiego stanu wód na wszelakich ciekach możliwe było spłynięcie Czarnej już od wsi Czarna aż do Pustelnika.

Na samym starcie w powodu wielkiej wilgotności podłoża o mało co nie utknęlibyśmy w błocie po osie, ale szczęśliwym trafem mieliśmy ze sobą wiosła, którymi podkopałem koła i jakoś wypchnęliśmy auto. W ciągu roku rzeczka ma nie więcej niż 1-2 metry szerokości i głębokość rzędu 5-10 cm. Dzisiaj zdarzały się doły w których można było zanurzyć prawie całe wiosło (225 cm).

Początek spływu był za dość dużym zbiornikiem wodnym. Z tego zbiornika na rzekę prowadził wąski, metrowej szerokości upust. Janek go spłynął i ruszyliśmy w krzaki. Rzeczka obfita w wodę mocno kręciła wśród krzaków i drzew tak że czasami trudno było ocenić którędy płynąć. Gęste zarośla też robiły swoje – czepiały się rąk i wioseł skutecznie utrudniając płynięcie i manewrowanie. Na brzegach widać było, że najwyższy stan wody, wyższy o ok 30 cm, już przeszedł i teraz zostały po nim ślady.

Pierwszą przerwę na odpoczynek zrobiliśmy po ok 1:49 godz w którym to czasie pokonaliśmy nieco ponad 5,5 km. Uderzyła nas od razu swojska polskość, której najlepszą ekspresją były sterty śmieci bezpośrednio nad wodą. Ten widok prześladował nas aż do mety w większym bądź mniejszym stopniu, czasami widać było, że niektóre miejsca to śmietniska dla pokoleń tubylców.

Mimo wszystko piękna pogoda i (wreszcie) rozsądne temperatury dawały odczucia w pełni wiosennego spływu, który jednak mógł się zakończyć dla nas dość nieszczęśliwie. Na jednej z przeszkód Hipolit nie zachował dostatecznej czujności i robiąc zdjęcia dał się wciągnąć pod przeszkodę. Udało mu się wydostać i z niewielkimi stratami dołączył do nas. Jednak tu jest nauczka na przyszłość – zawsze pływamy w zasięgu wzroku i słuchu, bo takie przygody mogą się trafić każdemu.

Ze wzmożoną czujnością ruszyliśmy dalej. Teraz wielka ilość wody jak na tak małe koryto powodowała że woda licznymi strużkami rozlewała się na okoliczne pola i czasami rzeczka miała szerokość kilkuset metrów. Po spłynięciu całej rzeczki do koryta – w przewężeniach rzeczka gnała jak szalona slalomem miedzy drzewami i krzakami. Już po wpłynięciu do Pustelnika doszły dodatkowe utrudnienia – druty kolczaste w poprzek nurtu. Teraz trzeba było nie tylko uważać na krzaki i strugi wody kierujące kajak w niespodziewane kierunki, ale i na druty, które mogły dokonać największych zniszczeń. Oczywiście jak to bywa przy wysokiej wodzie wiele kładek i mostków robiliśmy z boku 🙂

Podsumowując – zrobiliśmy 14,74 km w ciągu ok 4 godzin. Pogoda zepsuła się dopiero jak wracaliśmy do domu, więc tym bardziej nam się spodobała wyprawa.

Zapraszam do relacji zdjęciowej tutaj

Niedzielny trening Wisłą 17.02.2013

spływy 2013 Comments Off on Niedzielny trening Wisłą 17.02.2013

Tej niedzieli miało być nas więcej, jednak na starcie z kajakami zameldowaliśmy się tylko ja i Kazik. Bez kajaka był także Ropuch, który kontuzjowany pomstował że nie może z nami płynąć. Założenie dzisiaj było proste – płyniemy ze dwa-trzy razy do horyzontu i wracamy.

Gdy ruszaliśmy z cypla Czerniakowskiego pod prąd, zaczął lekko prószyć śnieg, abyśmy nie zapomnieli że to jednak jeszcze zima. Pierwsze pół godziny to przyzwyczajanie rąk do wzmożonego wiosłowania, ale za chwilę zapomnieliśmy o jakimkolwiek wysiłku, bo było mnóstwo tematów do obgadania…

Na ploteczkach zeszło nam się aż do Zawad (9,5 km trasy, 1h50 min), gdzie stanęliśmy na łyk ciepłej herbatki i rozprostowanie nóg. Już po chwili okazało się że na zewnątrz bardziej marzniemy niż wiosłując, więc wróciliśmy do kajaków i z powrotem pod prąd. Po dopłynięciu do którejś kolejnej ostrogi zarządzamy odwrót. W tym momencie mieliśmy przewiosłowane 13,1 km w 2h40 min. Powrót zrobiliśmy już bez żadnego przystanku i dlatego zajął nam tylko 1h05 min.

Generalnie dzisiaj zrobiliśmy 25,8 km bo powrotna trasa biegła już środkiem rzeki i dlatego była krótsza o 400 metrów. Czas włącznie z przerwą herbacianą to 3h40 minut więc średnia prędkość wyszła nam ok 7 km/h więc całkiem nieźle jak na spokojny niedzielny trening.

Jagodzianka, Wisła, Świder 10.20.2013

spływy 2013 Comments Off on Jagodzianka, Wisła, Świder 10.20.2013

Kolejny tydzień i kolejna eksploracja nowej rzeczki!!! Tym razem padło na rodzimą, lokalną Jagodziankę czyli tzw Kanał Bielińskiego. W niedzielę 10.02.2013 już o 7:00 rano melduję się u Janosika i jedziemy we dwóch na eksplorację rzeczki, którą wszyscy znamy. Aż dziw bierze, że tylu kajakarzy w okolicy a nikt do tej pory nie pływał Jagodzianki.

Startujemy z Brzezinki z lokalnego mostku i od razu widać charakter tego odcinka rzeczki – typowy kanałek o stałej szerokości i głębokości, czasami zakręt… Korzystając z niedawnego przyboru wody można nim płynąć, ale szaleństwa nie ma 🙂 Krajobraz, o ile cokolwiek widać, to głównie szklarnie, których w okolicy dostatek. Po drodze zaliczamy 2 (dwie) zwałki – ktoś poprowadził jakieś rury tuż nad poziomem wody i robimy je górą.

Po wpłynięciu na teren Karczewa oglądamy znane od lat z innej perspektywy miasteczko. Jest naprawdę inaczej niż zazwyczaj… Przepływamy pod kilkoma mostkami, tuż koło klubu sportowego Mazur, aż dopływamy do ujęcia wody dla sąsiadujących jeziorek. Ujęcie jest tuż przed jedyną okropną przeszkodą na trasie: próg wodny wysokości 30 cm 🙂 Niedługo później – powrót wody z jeziorek. Dalej aż do mostku na ul. Wiślanej krajobraz jest nieciekawy – po obu brzegach nawiezione jest tyle ziemi i gruzu że praktycznie nic nie widać ponad metrowe skarpy.

Rozlewisko zaczyna się tuż za mostkiem i ciągnie się aż do jeziorka kończącego rzeczkę. Znaczy nie był to jeszcze koniec rzeczki, ale tak to wyglądało – woda kończyła się na betonowej ścianie pod trasą nr 801. Dopłynąwszy bliżej odkrywamy, że jesteśmy przy wale przeciwpowodziowym i są pod nim przepusty dla wody zakończone z drugiej strony klapami zapobiegającymi przedostawaniu się wody pod wałem przy stanach powodziowych.

Pierwsza i jedyna przenoska była też okazją do złapania łyka ciepłej herbatki. Po ponownym wejściu do wody odkrywamy całe piękno dzikiej rzeczki – tu dopiero zaczyna się tzw “niedzielna zwałka”. Wspaniałe miejsce gdzie rzeczka jest co nieco zawalona, i nie płynie zbyt szybko. Bardzo dobre miejsce dla początkujących zwałkowiczów. Jest to 3-kilometrowy odcinek fajnej dzikiej przyrody, którą mieliśmy pod nosem od lat, a dopiero dzisiaj ją odkryliśmy.

Po dopłynięciu do Wisły – fotografujemy dla pamięci ujście i prujemy już do ujścia Świdra. Na tym odcinku (końcówka Jagodzianki i kawałek Wisły) na krótkich kajakach pokonujemy jeden kilometr w czasie 5:09 minuty. Wpływamy w Świder pod prąd i pokonujemy ok kilometr rzeki w czasie już ponad 12 minut 🙂 Generalnie dzień uznajemy za dobrze rozpoczęty: mamy zaliczoną kolejną nową rzeczkę, pokonaliśmy prawie 13 km w czasie 2:34 godz po trzech rzekach i o godzinie 10:01 jesteśmy już gotowi na nowe wyzwania.

Janosik – dzięki za zaproszenie i miło spędzony czas.

zapraszam do galerii zdjęć:

Molnica, Kraska, Jeziorka 03.02.2013

spływy 2013 Comments Off on Molnica, Kraska, Jeziorka 03.02.2013

Eksploracja kolejnej rzeczki na fali roztopowej udała się znakomicie. W niedzielę 03.02.2013 na starcie w Słomczynie stawiło się aż ośmiu śmiałków: Wojtek Ch., Marek M, Tomek H., Grzesiek G., Mateusz J., Janosik, Janek K. no i ja. Z racji niedzielnej giełdy samochodowej na starcie było trochę gęsto od ludzi i samochodów, ale daliśmy radę zarówno się rozładować jak i zaparkować. Bez zbędnych ceregieli wskoczyliśmy do kajaków i na wodę. Wszak cały dzień było raptem około 0 stopni, a przed nami kawałek trasy do zrobienia.
Tuż po starcie doświadczyliśmy chyba częstego zjawiska występującego gdy rzeczka płynie tuż przy wsi – w co drugim gospodarstwie był kładka lub mostem przez rzeczkę. Część przepłynęliśmy, ale kilka mostków musieliśmy obnosić… Gdy już opuściliśmy wieś, w lesie na brzegach zobaczyliśmy ślady po jeszcze wyższej wodzie, która musiała iść kilka dni temu, bo brzegi jeszcze były całe namoknięte świeżym błotem i śmieciami niestety.
Przerwę śniadaniową zrobiliśmy przy okazji przenoski wokół zastawki przy młynie w Nowych Raciborach – były opuszczone normalnie, ale poziom wody był tak wysoki, że zostało ok 10 cm prześwitu. Na przerwie pierwsze wrażenia, przypomnienie niektórym że jesteśmy już na Jeziorce 🙂 bo nie było widać w którym dokładnie momencie wpłynęliśmy na Jeziorkę. Było to na jednym z wielkich rozlewisk i dlatego być może uszło to naszej uwadze.

Generalnie od tego momentu zaczęliśmy płynąć nieco szybciej bo i nurt niósł i większość zwałek pod wodą. Płynąc przez pola i łąki widać było dokładnie że poziom wody w rzece jest wyższy od reszty rozlewisk. Przez to wciąż widać było jak po obu stronach rzeki woda rozlewa się na okoliczne pola. Z tej samej okazji mogliśmy ściąć dużo zakrętów i “pokonać” wiele przeszkód opływając je po prostu bokiem po polach. Groteskowo wyglądały też na kilkusetmetrowych rozlewiskach kładki zaczynające się i kończące w wodzie 🙂

Płynąc wśród szerokich rozlewisk czasami ciężko było zgadnąć którędy płynie nurt rzeki a gdzie zaczyna się rozlewisko. W takich warunkach dogoniliśmy drugą grupę kajakarzy, która także się wybrała na roztopową wodę. Po sympatycznej rozmowie popłynęliśmy dalej i za chwilkę skończyliśmy płynięcie pod mostem przy leśniczówce w Bogatkach.

Ogółem zrobiliśmy ok 24,5 km (płynąc ze ścinaniem zakrętów 🙂 ) w czasie 4 godziny i 20 minut. Wrażenia wspaniałe, bo nie tylko wysoki, wyższy o 1,5 metra od zwykłego poziom wody w Jeziorce to i płynąc ostatni kilometr mieliśmy ładne słonko.

Zapraszam do galerii zdjęć:

Zimowy spływ z okazji WOŚP 2013

spływy 2013 Comments Off on Zimowy spływ z okazji WOŚP 2013

13 dnia 2013 roku spotkało się nas 13 osób pod jednym wspólnym celem, którym było po prostu spłynięcie Świdrem. Przy okazji oczywiście dołożyliśmy swoją cegiełkę do wielkiego dzieła WOŚPu. Na starcie nie było żadnej dłuższej odprawy z racji tego że było jednie minus 12 stopni więc trochę nas zmroziło.

Już po starcie zza drzew wyszło czerwone słonko i pokazało, ze warto było ruszać się z domów na tak piękne plenery. Oczywiście kto miał aparat – robił zdjęcia – było pięknie. Po pewnym czasie grupa nieco się rozciągnęła ale wszyscy, którzy potrzebowali pomocy na przeszkodach – uzyskali ją. Na całe szczęście nie było żadnej wywrotki, chociaż dwa razy było już blisko kąpieli…

Oprócz temperatury uroku płynięciu dodawała zamarzająca na wszystkim woda. Po godzinie każde wiosło było o prawie kilogram cięższe, nie mówiąc już o kajakach. Z zamarzniętą rzeką nie było zbytniego problemu, bo mróz właśnie złapał i pokrywa lodowa dopiero się tworzyła. Cały czas rzeką płynął śryż, przez który płynęło się trochę wolniej.

Przerwę na śniadanko zrobiliśmy przy okazji jednej ze zwałek, której nie dało rady pokonać inaczej niż obnosząc ją. Oczywiście było trzech śmiałków, którzy pokonali ją, ale przy dużym wysiłku i tracąc na to dużo czasu. Po śniadanku i gorącej kawie/herbacie ruszyliśmy dalej. Na kolejnych kilometrach trasa była cały czas urozmaicona przeszkodami związanymi głównie z niską temperaturą niż z faktycznymi zwałkami.

Przed mostem w Mlądzu dwójka Kasia i Grzegorz opuściła nas udając się do domku. My płynęliśmy dalej do wyznaczonego miejsca w którym czekał na nas samochód itp. Na tym odcinku rozciągnęliśmy się jeszcze bardziej i nawet nie mieliśmy okazji oglądać spływania bystrza pod mostem przez czołówkę spływu. Końcem końców dotarliśmy na metę gdzie już wszyscy czekali. W sumie wyprawa miała prawie 17 km i zrobiliśmy ten dystans w 4 godziny. Mimo takich warunków warto było nie ttylko ruszyć się na spływ, ale i wspomóc potrzebujących za pomocą WOŚP.